Sensacyjne spotkanie Donalda Trumpa z Kim Dzong Unem w strefie zdemilitaryzowanej (DMZ), dzielącej dwa państwa koreańskie, było niezwykłym telewizyjnym widowiskiem, jakby wyreżyserowanym przez gwiazdę reality TV, czyli amerykańskiego prezydenta. Chaos towarzyszący zaimprowizowanemu szczytowi, z poturbowaniem nowej rzeczniczki Białego Domu przez północnokoreańskich ochroniarzy włącznie, oglądało się jak optymistyczny kawałek politycznego thrillera, więc CNN znowu miał powody do wdzięczności dla Trumpa, że niezmordowanie pracuje nad zwiększeniem nie tylko swoich, ale i telewizyjnych rankingów oglądalności. Reporterzy piali z zachwytu, że Trump „tworzy historię”, stawiając jako pierwszy prezydent USA stopę w Korei Północnej. Chociaż on sam powiedział, że chodziło mu tylko o to, by „przywitać się z Kimem i uścisnąć mu dłoń”.
Po spotkaniu obaj przywódcy ogłosili jednak, że wznawiają negocjacje na temat denuklearyzacji Korei Północnej, rozpoczęte po szczycie w Singapurze i zerwane przez stronę amerykańską w czasie szczytu w Hanoi.
Co Trump otrzyma od Kima?
Wolno wątpić, czy Trump rzeczywiście wierzył, że zapowiedziane rozmowy cokolwiek istotnego przyniosą. Wywiad amerykański i eksperci są zgodni, że szanse, by rząd w Pjongjangu zrezygnował z broni atomowej, którą traktuje jak polisę bezpieczeństwa, są zerowe. Wskazują na to wyniki dotychczasowego dialogu Trumpa z Kimem – reżim potajemnie kontynuował prace nad programem nuklearnym oraz testy z rakietami, co spowodowało zerwanie rozmów. Jeżeli kolejne skończą się podobnie i wszystko potoczy się jak dotychczas, tzn. Pjongjang będzie budował kolejne bomby, a Waszyngtonowi pozostaną tylko sankcje, bo o siłowej konfrontacji nie ma mowy – demokraci nie omieszkają nagłośnić tej prawdopodobnej porażki Trumpa w kampanii przed wyborami w 2020 r.
Co prezydent otrzymał od Kima – zapytają – w zamian za obdarzenie szefa morderczego, orwellowskiego reżimu zaszczytem uściśnięcia ręki, nazwanie go „przyjacielem”, a nawet – to nie żart – zaproszenie do Białego Domu? Atomowe rozbrojenie Korei Północnej byłoby może warte chwilowego paktu z diabłem, ale to przecież mrzonki. Jak daleko można się posunąć w roztrwanianiu – przez legitymizację dyktatora totalitarnego państwa – moralnego autorytetu Ameryki?
Napięcie na półwyspie spadło
Wybiegając zatem w przyszłość, można się zastanowić, czy wyjaśnieniem nie jest rozkręcająca się już kampania o reelekcję prezydenta. Jego administracja ma prawdopodobnie nadzieję, że Pjongjang, może w zamian za kolejne rozluźnienie sankcji, poczyni w końcu jakieś ustępstwa, np. zamrażając produkcję materiałów rozszczepialnych albo na dłużej wstrzymując próby z bombami i rakietami do ich przenoszenia. Nawet jeśli koncesje takie okażą się chwilowe, bo reżim znowu będzie oszukiwał, to pozostanie argument, że w rezultacie niekonwencjonalnych inicjatyw prezydenta napięcie na Półwyspie Koreańskim osłabło.
Trąbi o tym sam Trump, twierdząc, że zmierzamy do pokoju po tym, jak groziła tam znowu wojna – a może przy okazji wszyscy zapomną, że po objęciu rządów sam doprowadził do sytuacji konfrontacyjnej, kiedy groził Kimowi „ogniem i furią” i nazywał go „rakietowym człowieczkiem”. Faktem jest jednak, że wraz z podjęciem przez Trumpa osobistego dialogu z Kimem, czego unikali poprzednicy prezydenta, napięcie spadło. Politykę Trumpa mocno popiera prezydent Korei Południowej Mun – nazywając go „twórcą pokoju na półwyspie” – a reżim zwolnił niektórych uwięzionych Amerykanów i zwrócił USA szczątki żołnierzy poległych w wojnie koreańskiej.
Trump trzyma USA z dala od konfliktów
Doceniają to wyborcy w USA. Nie tylko zdeklarowani trumpiści, lecz także miliony tych, dla których ważne jest, by Ameryka stopniowo zmniejszała swoją militarną obecność na świecie i nie wikłała się w konflikty grożące wojnami, w których zginąć mogą jej żołnierze. Trumpa ceni się za to, że zmęczoną wojnami Amerykę stara się trzymać z dala od tych konfliktów – jak odebrano m.in. odwołanie w ostatniej chwili zbrojnej akcji przeciw Iranowi mimo nacisków jastrzębi w Białym Domu, z Johnem Boltonem na czele i sekretarzem stanu Mikiem Pompeo.
Amerykanie z interioru, nieśledzący światowych wydarzeń albo śledzący je pobieżnie, nie interesują się niuansami dyplomacji, debatami elit na temat „braku strategii” Trumpa ani długofalowymi skutkami jego unilateralnej polityki osłabiania sojuszy i całego liberalnego ładu międzynarodowego. Wystarczy im błoga świadomość, że mamy pokój i Ameryka może się wreszcie skupić na swoich wewnętrznych problemach. A show z Panmudżon stanowi doskonały symboliczny akcent dla tej narracji.