Donald Trump i popierający go republikanie nie ukrywali radości po pierwszej, rozłożonej na dwa etapy, debacie demokratów: kandydatów do nominacji prezydenckiej w przyszłorocznych wyborach. Mają powody – pogłębiła ona wątpliwości, czy opozycja posiada obecnie lidera, który w 2020 r. pokona prezydenta.
Czytaj także: Trump ogłasza start w kampanii 2020. Pierwsze sondaże nie są dla niego łaskawe
Wybory prezydenckie USA: kto wysuwa się na prowadzenie?
Prowadzący dotąd w sondażach (mierzących poparcie demokratycznych pretendentów do Białego Domu) były wiceprezydent Joe Biden wypadł blado i ataki rywali, celnie punktujące jego słabości, nadwątliły jego pozycję. Gwiazdami obu wieczorów – bo ogromną, 20-osobową stawkę kandydatów trzeba było podzielić na dwie grupy – okazały się dwie senatorki: Elizabeth Warren i Kamala Harris, ale dopiero czas pokaże, czy jedna z nich ostatecznie wysforuje się na czoło i będzie w stanie uniemożliwić reelekcję Trumpa.
Debata potwierdziła też, że Partia Demokratyczna rzeczywiście skręca w lewo, co może prezydentowi ułatwić kampanię, bo jest mistrzem w straszeniu Amerykanów wyimaginowanymi kataklizmami, takimi jak „socjalizm”.
Czytaj także: Jedna z nich może zostać pierwszą prezydentką USA
Wszystkie grzechy Joe Bidena
Kamala Harris wypomniała Bidenowi, że kiedy był senatorem, współpracował z republikańskimi kolegami z prawego skrzydła GOP, bliskiego rasistom z południa, i w dodatku przywołał niedawno to koleżeństwo jako pozytywny przykład ponadpartyjnej współpracy w Kongresie. Przypomniała też, że sprzeciwiał się wówczas busingowi, czyli programowi dowożenia dzieci murzyńskich do szkół w dzielnicach białych, aby wyrównać ich szanse edukacyjne.
Biden replikował, że był przeciwny „tylko” nakazywaniu busingu przez federalny departament oświaty – broniąc w ten sposób praw konserwatywnych południowych stanów do blokowania działań zmierzających do ułatwienia rasowej integracji Ameryki. Szarża czarnoskórej Harris na byłego wiceprezydenta, wykonana z pasją, z miejsca stała się najbardziej godnym zapamiętania momentem debaty.
Bidena dobił na koniec kongresmen Swalwell, który wezwał go do „przekazania pochodni” młodemu pokoleniu, o co sam apelował kiedyś, jako młody senator, do starszych polityków – do których dziś, jako 76-latek, sam się zalicza. Po debacie chór komentatorów przypomniał wszystkie wady i słabości Bidena: od niezwykłej skłonności do gaf, przez nieudane poprzednie kampanie prezydenckie (w 1988 i 2008 r.), aż po obecny brak wyraźnego programu zmian w Ameryce, poza kontynuacją tradycyjnej centrowej linii umiarkowanych demokratów, której jest typowym przedstawicielem.
Czytaj także: Joe Biden oskarżony o molestowanie. Czy to zatrzyma jego start w wyborach?
Kto i jak zreformuje USA
W pierwszej części debaty Elizabeth Warren okazała się bardziej przekonującym orędownikiem śmiałych reform w duchu sprawiedliwości społecznej niż trzy lata temu ich pierwszy proponent w Partii Demokratycznej: senator Bernie Sanders. Precyzyjnie, z konkretami i sugestywnie przedstawiła swoje propozycje, takie jak umorzenie długów absolwentów college′ów, znaczna podwyżka płacy minimalnej, zaostrzenie regulacji sektora finansowego odpowiedzialnego za kryzys w 2008 r. czy wprowadzenie powszechnych, gwarantowanych przez państwo ubezpieczeń zdrowotnych finansowanych z podatków.
Sanders, który promowaniem tych reform w kampanii 2016 zjednał sobie miliony, zwłaszcza młodych, zwolenników i omal nie wygrał batalii o nominację z Hillary Clinton, wypowiadał się w debacie w tym samym duchu, ale tym razem został jakby zepchnięty w cień przez Warren. Ma w końcu, tak samo jak Biden, już 76 lat...
Czytaj także: Kto chce się bić z Trumpem
Propozycje kandydatów na prezydenta USA nie mają poparcia Amerykanów
Problem w tym, że niektóre z propozycji Warren i Sandersa, liderów demokratycznej lewicy, idą tak daleko, że nie mają poparcia większości Amerykanów. W rezultacie trudno będzie do tych polityków, mimo ich charyzmy i cech przywódczych, przekonać centrowych, wahających się wyborców, których głosy zwykle są decydujące.
Sanders sam określa się jako „demokratyczny socjalista” i chociaż słowo „socjalizm” dla rosnącej liczby mieszkańców USA przestało już działać jak płachta na byka, a większość rozumie je jako system państwa opiekuńczego w stylu skandynawskim, to wielu innych wciąż odstrasza. Tym bardziej że Trump będzie demagogicznie porównywać amerykańskich socjalistów z Maduro i przekonywać, że realizacja ambitnych planów demokratycznych progresistów będzie rzeczywiście wymagać podwyżek podatków.
Sanders, Warren i paru innych kandydatów, jak burmistrz Nowego Jorku Bill de Blasio, chcą nie tylko „Medicare dla wszystkich”, czyli rozciągnięcia popularnego ubezpieczenia emerytów na cała populację, lecz także likwidacji ubezpieczeń oferowanych przez firmy prywatne. Tymczasem ponad połowa Amerykanów jest ubezpieczona, za pośrednictwem swych pracodawców, przez takie właśnie prywatne firmy i wielu jest ze swoich polis bardzo zadowolonych.
Czytaj także: USA ograniczają swoją globalną rolę
Jak się przypodobać amerykańskim wyborcom
Inny przykład radykalizmu demokratycznych aspirantów do Białego Domu to postulat, by „zdekryminalizować” nielegalne przekroczenie granicy, czyli uznać je, według prawa amerykańskiego, nie za przestępstwo, tylko wykroczenie przeciw kodeksowi cywilnemu. Podobnie z propozycją, by także nielegalni imigranci mieli zagwarantowaną darmową ochronę zdrowia – popartą w czasie drugiej części debaty przez wszystkich dziesięcioro jej uczestników.
To postulaty humanitarne, ale wątpliwe, by zyskały aplauz większości amerykańskiego społeczeństwa. W pierwszej części debaty demokratyczni kandydaci popisywali się znajomością hiszpańskiego, odpowiadając w tym języku na niektóre pytania jej moderatorów. Jak można było oczekiwać, większość Amerykanów poproszonych o skomentowanie, czy odebrali to jako wyraz respektu dla swoich latynoskich współrodaków, odpowiedziało, że nie – widzą w tym raczej chęć taniego schlebiania ważnej grupie swojego elektoratu.
Czytaj także: Zdjęcie, które stało się kolejnym symbolem tragedii uchodźców
Demokraci bez pomysłu, głusi na nastroje społeczne
Demokraci są podzieleni i nie mają wyraźnego lidera, który będzie w stanie pokonać Trumpa w przyszłorocznych wyborach. A co gorsza, w dążeniu do zachowania ideologicznej „czystości” wydają się wciąż oderwani od politycznych realiów i głusi na nastroje „parterowej” Ameryki, która wyniosła do władzy obecnego prezydenta.