21 czerwca pisarka i publicystka E. Jean Carroll oskarżyła Donalda Trumpa o gwałt. To najpoważniejszy, choć niejedyny zarzut pod adresem prezydenta USA. W sumie aż 16 kobiet oskarżyło go o napaści lub molestowanie seksualne.
„Był jak ośmiornica. Jego ręce były wszędzie”
Najstarszy incydent miał miejsce we wczesnych latach 80. Jessica Leeds pracowała jako stewardesa na pokładzie samolotu, którym leciał Trump. Relacjonowała, że łapał ją za piersi i wkładał dłoń pod spódnicę. „Był jak ośmiornica. Jego ręce były wszędzie” – mówiła w rozmowie z „New York Timesem”. Ostatni z udokumentowanych przypadków miał wydarzyć się w 2013 r. Paromita Mitra startowała w konkursie piękności Miss USA, który należał w tym czasie do Trumpa. Obecny prezydent miał wielokrotnie łapać Mitrę za pośladki i mimo odmowy zapraszać ją do swojego pokoju.
Do ataku na Carroll miało dojść w 1995 lub 1996 r. w przebieralni jednego z nowojorskich sklepów. Według pisarki Trump przycisnął ją do ściany, ściągnął siłą rajstopy i zgwałcił. Trump z należnym sobie taktem wszystkiemu zaprzeczył, twierdząc, że Carroll nie jest w jego typie. Oskarżenia zostały jednak potwierdzone przez jej dwie koleżanki. Carroll zadzwoniła do jednej z nich tuż po zdarzeniu i zszokowana opowiedziała o napaści w przebieralni.
Historie mają wiele punktów wspólnych. Większość kobiet była w relacji podległości wobec Trumpa – ubiegała się o pracę w jego biznesach, uczestniczyła w jego programach telewizyjnych albo, jak Leeds, była częścią jego obsługi. W większości przypadków do niechcianego dotyku dochodziło znienacka. Często towarzyszyły im niedwuznaczne propozycje. Gdy dochodziło do nich w miejscu ustronnym – jak przebieralnia czy hotelowy pokój – Trump pozwalał sobie na więcej i nierzadko używał siły. Z oskarżeń wyłania się obraz mężczyzny, który lubi wykorzystywać pozycję władzy i nie przyjmuje odmowy.
Czytaj także: Molestowanie seksualne. Dlaczego kobiety milczą przez lata?
Kobiety poparły Trumpa w wyborach
Poza oskarżeniem Carroll wszystkie incydenty wyszły na światło dzienne podczas kampanii prezydenckiej w 2016 r. W tym czasie ujawniono też nagranie, na którym Trump i prezenter telewizyjny Billy Bush w wulgarny sposób rozmawiają o kobietach. Trump stwierdza, że najpewniej spróbuje pocałować kobietę, z którą on i Bush mieli się później spotkać. Następnie opisuje swoje postępowanie w podobnych sytuacjach: „Ja nawet nie czekam. I jeśli jesteś gwiazdą, one na to pozwalają. Możesz robić, co chcesz. Złapać je za cipki. Możesz robić, co chcesz”.
Mimo tych rewelacji Trump wygrał wybory, otrzymując ponad 40 proc. głosów białych kobiet w USA.
Prawdą jest, że informacje w sprawie obecnego prezydenta i jego stosunku do kobiet ujawniono jeszcze przed ruchem #MeToo, który według wyliczeń „New York Timesa” doprowadził do upadku 201 potężnych postaci, głównie w show-biznesie i polityce. Wśród nich byli producent filmowy Harvey Weinstein, senator z Partii Demokratycznej Al Franken czy Trent Franks, republikański członek Izby Reprezentantów z Teksasu.
Trudno jednak sobie wyobrazić, by nawet po #MeToo oskarżenia zaszkodziły poważnie Trumpowi, choćby w jego staraniach o reelekcję.
Czytaj także: Trump ogłasza start w kampanii 2020. Pierwsze sondaże nie są dla niego łaskawe
Polaryzacja baniek medialnych
Historiami o napaściach Trumpa żyć mogą jego przeciwnicy, ale istnieje spora szansa, że jego zwolennicy nie mieli okazji większości z tych oskarżeń usłyszeć. Winę ponosi polaryzacja baniek medialnych. Przypadki napaści seksualnych Trumpa, opisane głównie w czytanym przez liberałów „New York Timesie” i oglądanych przez liberałów CNN, nie docierają pod strzechy, gdzie króluje Fox News. Pod tym względem zwolennicy i przeciwnicy prezydenta żyją w innych rzeczywistościach.
Oczywiście nie jest tak, że Fox News kompletnie mogło sprawę przemilczeć. Jednak niedługo po tym, jak Carroll opisała incydent w przebieralni, jeden z najpopularniejszych szołmenów stacji i bliski przyjaciel Trumpa Tucker Carlson zasugerował, że pisarka opowiedziała tę historię, żeby zwiększyć sprzedaż swojej książki. Podobnie racjonalizuje zachowanie prezydenta – od dwukrotnych rozwodów przez romanse z aktorkami porno po „łapanie za cipki” – istotna część bazy wyborczej Trumpa i zarazem widzów Fox News, czyli biała, chrześcijańska prawica. Prawica jest też przekonana, że z woli Boga to mężczyźni inicjują seks. A że to grzeszny seks – no cóż, nikt nie jest bez winy, a Trump przynajmniej wykonuje misję Boga. Wśród tej części elektoratu Trump wciąż cieszy się poparciem grubo przekraczającym 70 proc.
Czytaj także: Teraz #MeToo w amerykańskiej armii?
„Trump powiedział, że tego nie zrobił, i to mi wystarczy”
Wśród zwolenników Trumpa jest też grupa, która woli sprawę zbyć cynicznym milczeniem ze względu na polityczne korzyści. Przykładem jest senator Lindsey Graham. Kiedyś zajadły krytyk Trumpa, dziś jeden z największych jego lojalistów w wyższej izbie Kongresu. Spytany o zarzuty ze strony Carroll, powiedział: „Powiedział, że tego nie zrobił, i to mi wystarczy, dopóki ktoś nie wyciągnie czegoś nowego”.
Jeszcze większym sceptycyzmem Graham wykazał się podczas przesłuchań przed senacką komisją ds. sądownictwa poprzedzających zaprzysiężenie Bretta Kavanaugh na sędziego Sądu Najwyższego. Christine Blasey Ford oskarżyła go o napaść seksualną w czasach, gdy oboje byli nastolatkami. Konfrontację z ofiarą w komisji Graham nazwał „najpodlejszą rzeczą, jaką widział, od kiedy jest w polityce”, i stwierdził, że Kavanaugh był w takim samym stopniu ofiarą co Ford.
Skuteczność #MeToo opierała się na sile call outu. Ta z kolei opierała się na tym, że po ujawnieniu oskarżeń wskutek presji społecznej – również ze strony otoczenia oskarżonych – sprawcy tracili zaufanie i pozycję władzy, i w ten sposób symbolicznie ponosili karę. Wydaje się, że gdy ujawniane przypadki molestowania dotyczyły polityków Partii Demokratycznej, reakcje członków i sympatyków partii były szybkie i jednoznaczne. Przypadek Trumpa pokazuje jednak granice skuteczności call outu. Tą granicą jest fakt, że jego wyborców i zwolenników z Partii Republikańskiej to zwyczajnie nie obchodzi.