Na 17 miesięcy przed wyborami z wielką pompą Donald Trump oznajmił na Florydzie, że będzie się ubiegał o reelekcję. Fanfary, niespotykane z takiej okazji za kadencji jego poprzedników, tym razem nie dziwią, jako że temu prezydentowi szczególnie zależy na przedłużeniu rządów na dalsze cztery lata, bo nie znosi przegrywać, a poza tym po odejściu z Białego Domu grożą mu procesy sądowe. Sondaże nie wróżą mu najlepiej. Poparcie dla Trumpa wciąż nie przekracza 42–45 procent, a gdyby wybory odbyły się dziś, przegrałby z wszystkimi najpoważniejszymi kandydatami partii demokratycznej do nominacji prezydenckiej.
Co znaczy Trump dla USA
Co więcej, sondażownie działające dla sztabu Trumpa wskazują, że w kluczowych stanach Środkowego Zachodu: Michigan, Pensylwania i Wisconsin, dwucyfrową przewagę ma nad nim Joe Biden, lider demokratów. Wyborcy „ludowi”, poprzednio wierni demokratom, w 2016 r. przeważyli tam na korzyść obecnego prezydenta szalę w pojedynku z Hillary Clinton.
Sondaże tak wcześnie niewiele znaczą, ale Trumpa tak przestraszyły, że – rozgniewany – zwolnił swoich polsterów. Robotniczy elektorat Midwestu – zdziesiątkowany przez globalizację, czyli masowe przenoszenie miejsc pracy z USA do krajów biedniejszych, z Chinami na czele, co miliony Amerykanów wypchnęło z klasy średniej w biedę – poparł go z wdzięczności za samo zajęcie się tematem i obietnice odwrócenia tego procesu. Po 2,5 roku rządów Trumpa gospodarka amerykańska trzyma się mocno, boom trwa nieprzerwanie od zakończenia „wielkiej recesji” w latach 2008–09, a bezrobocie jest rekordowo niskie (3,7 proc.), co częściowo przynajmniej można przypisać uchwalonej przez republikanów obniżce podatków i zarządzonej przez prezydenta deregulacji. Więcej miejsc pracy przybywa w regionach wiejskich, czyli mateczniku GOP, a więc ewentualny spadek poparcia dla Trumpa w Rust Belt (Pasie Rdzy) – którego sygnałem były już wybory do Kongresu w ubiegłym roku, w Izbie Reprezentantów wygrane przez demokratów – tłumaczy się prawdopodobnie nie tyle rozczarowaniem jego ludowych wyborców, co raczej ożywieniem wyborców demokratycznych, przede wszystkim kobiet i absolwentów wyższych uczelni, zaniepokojonych nominacjami konserwatywnych sędziów do Sądu Najwyższego oraz zdegustowanych promowaniem przez prezydenta ignorancji, jak w sprawie zmiany klimatu, i jego podszytą rasizmem ksenofobią.
Trump czy Biden?
Opozycja liczy na kontynuację tego trendu w całym kraju. Biden, opierający swą kampanię na przesłaniu narodowego pojednania ponad partyjnymi podziałami, ma nadzieję na zmęczenie Amerykanów trumpistyczną polityką strachu i osłabianiem powagi urzędu, co ma się przełożyć na mobilizację centrowych wyborców, w tym tych, którzy w 2016 r. poparli Trumpa z niechęci do Hillary Clinton. Demokraci kładą nacisk na obronę Obamacare, reformę ubezpieczeń zdrowotnych przeforsowaną przez Baracka Obamę i gwarantującą ubezpieczenia wszystkim Amerykanom, którą Trump wciąż atakuje mimo ostrzeżeń republikańskiego establishmentu, słusznie przekonanego, że to temat dla prezydenta stracony. I liczą na masowy udział w głosowaniu w 2020 r. Afroamerykanów, Latynosów i innych mniejszości etniczno-rasowych, popierających demokratów w 70–90 proc.
Ciekawe jednak, że – również według sondaży – coraz więcej Amerykanów (obecnie już ponad 50 proc.) przewiduje, iż Trump wygra przyszłoroczne wybory. Podobnie insiderzy z Wall Street, z których aż ponad 70 proc. jest przekonanych, że prezydentowi uda się w 2020 r. zwyciężyć.
Urzędujący prezydenci mają przewagę
Za Trumpem przemawia przede wszystkim historia. W ciągu ostatniego półwiecza tylko dwóch prezydentów: Jimmy Carter i George H.W. Bush, przegrało walkę o reelekcję i w obu przypadkach, oprócz ich defektów osobowościowych (brak kontaktu z wyborcami), przyczyniła się do tego recesja – której obecnie nie ma. Urzędujący prezydenci mają naturalną przewagę nad challengerami – machinę państwa, która mimo teoretycznego oddzielenia od wyborów, wspiera prezydenta, mają klientelę grup nacisku, sieć darczyńców oraz wiedzę i doświadczenie z praktyki rządzenia.
Za Trumpem stoi murem niemal cała partia republikańska, wdzięczna mu za zdobycie dla niej ludowego elektoratu, a więc podważenie stereotypu, że jest „partią bogaczy”. I oczywiście trzon jego fanów – natywistyczno-nacjonalistyczna prawica spod sztandaru „America First”.
Kampania 2020, powtórka z 2016
Na mobilizacji głównie tego elektoratu Trump będzie opierał swoją strategię w kampanii 2020. Wydaje się, że będzie ona powtórką kampanii z 2016, kiedy też nie starał się nawet przeciągnąć na swoją stronę politycznego centrum. Wskazuje na to choćby najnowszy ruch prezydenta – ogłoszenie o planie deportacji „wszystkich nielegalnych imigrantów”. W praktyce oznacza to tylko akcję wyrzucania z USA obcokrajowców już z nakazami deportacji, którzy albo się ukrywają, albo walczą w sądach z tym wyrokiem. Mimo potępienia bezwzględnej polityki imigracyjnej Trumpa (rozdzielanie dzieci od rodziców), jego obsesji muru, piętnowania tego jako rasizmu przez demokratyczną lewicę, warto pamiętać, że poparcie dla tej polityki wykracza poza wspomniany trzon elektoratu.
Większości Amerykanów bowiem wcale nie podobają się hasła „otwarcia granic” i chaos z nielegalną imigracją, natomiast podobają się koncepcje reformy imigracji legalnej zmierzające do znaczniejszego jej oparcia na kryteriach kwalifikacji i wykształcenia, zamiast na łączeniu rodzin.
Trump nie grzeszy hipokryzją?
A jeszcze bardziej podoba się w USA wyzwanie rzucone przez Trumpa Chinom, chociaż ekonomiści straszą skutkami podwyżki taryf na import chińskich towarów, a politolodzy krytykują go, że poszedł na konfrontację dwustronną, zamiast zmobilizować do niej inne kraje i stworzyć wspólny front przeciw Państwu Środka. Dopóki gospodarka ma się dobrze i poważniejsze skutki wojny handlowej nie są odczuwalne, prezydent może spać spokojnie. Tymczasem Trump zbiera owoce „drugiej strony” swojego kontrowersyjnego – by użyć eufemizmu – stylu prezydentury, w której dominują obraźliwe tweety potwierdzające jego image jako narcystycznego bufona, ale który też – jak zwracają uwagę jego zwolennicy – w perwersyjny sposób odświeżył język polityki i uwolnił ją od gorsetu politycznej poprawności. Jego obrońcy podkreślają, że w odróżnieniu od typowych polityków, Trump nie grzeszy hipokryzją, „mówi, co myśli” i spełnia przedwyborcze obietnice albo przynajmniej stara się je spełnić.
Trump systematycznie atakuje kluczowe instytucje demokracji amerykańskiej – nazywa media „wrogiem ludu”, ma pretensje do sądów o orzeczenia blokujące jego dekrety itp. – ale przeważnie kończy się na werbalnym hałasie. System check-and-balance, oparty na wzajemnej kontroli i równoważeniu się organów władz, jest zbyt silny, aby prezydent, nawet taki jak Trump, rzeczywiście go znacząco osłabił. Notoryczne kłamstwa Trumpa – media naliczyły ich tysiące – i jego brutalne ataki zatruwają debatę publiczną, ale w sferze realno-materialnej nie wyrządzają aż tak wiele szkód. W sumie na arenie krajowej, wbrew początkowym obawom, Trump – jak dotychczas? – zburzył niewiele. Poza może prestiżem Ameryki na świecie. I dlatego też zaabsorbowani sobą Amerykanie mogą ponownie zapewnić mu dalsze cztery lata w Bialym Domu.
Co Trump zrobił światu
Skutki jego prezydentury dla świata to osobny temat. Mogą się okazać groźniejsze niż dla samej Ameryki, zwłaszcza jeśli jego rządy potrwają dłużej. Popierając nacjonalizmy i atakując sojuszników USA, w tym w Europie, Trump osłabia Unię Europejską i NATO oraz rozsadza liberalny ład międzynarodowy, który zapewnia pokój i gwarantuje stabilność międzynarodowej wymiany handlowej.
Zrywając porozumienia międzynarodowe i rozluźniając wielostronną współpracę, utrudnia wspólne rozwiązywanie palących problemów, jak zmiana klimatu czy walka z proliferacją broni masowego rażenia. A rezygnując z tradycyjnej misji Ameryki jako promotora demokracji i praw człowieka na świecie oraz „dobrego szeryfa” i stawiając na powrót do XIX-wiecznej polityki równowagi sił, na dłuższą metę prawdopodobnie działa także na szkodę swego kraju, którego sukcesy w ostatnim stuleciu oparte były m.in. na polityce sojuszy i międzynarodowej kooperacji.