Po tym, jak w ubiegłym tygodniu ujawniono dwa unijne audyty dotyczące firm premiera, pytanie o jego rezygnację wcale nie jest bezpodstawne. Oba raporty są miażdżące. Andrej Babiš jest drugim najbogatszym obywatelem Czech. Jego koncern Agrofert ma dominującą pozycję w branży spożywczej i w rolnictwie, ale opanował też sporą część rynku mediów. Od początku kariery krytycy zarzucali mu, że wchodzi do polityki, aby wykorzystać władzę do własnych celów. Krytyka była tak potężna, że w 2017 r. czeski parlament, pod naciskiem Unii, znowelizował ustawę o konflikcie interesów. W efekcie Babiš musiał wybierać: biznes albo polityka. Przekazał więc cały swój majątek do dwóch funduszy powierniczych. Ale trudno uwierzyć w to, że podejmując strategiczne decyzje na szczeblu państwowym, jednocześnie nie forsuje rozwiązań korzystnych dla własnej kieszeni. Ot, choćby biopaliwa: o ilości dolewanych do etyliny olejów roślinnych decyduje rząd. A Agrofert obsiał cały kraj rzepakiem.
Z audytów KE wynika, że Agrofert będzie musiał zwrócić 451 mln koron dotacji unijnych. Raport wprost głosi, że rolniczy holding nie ma prawa do korzystania z funduszy publicznych tak długo, póki Babiš będzie miał możliwość wpływania na ich podział. Czeskie śledztwo o wyłudzenie europejskich dotacji przez firmy premiera trwa od kilku lat i właśnie w tych dniach zapowiedziano wysłanie do sądu aktu oskarżenia, w którym Babiš figuruje jako jeden z oskarżonych. Dzień po tej zapowiedzi nagle podała się do dymisji minister sprawiedliwości. Wszystkie te wydarzenia rozpoczęły falę cotygodniowych demonstracji, których uczestnicy chcą odejścia premiera. Ich liczba rośnie z tygodnia na tydzień, w poprzedni poniedziałek przekroczyła 120 tys. Największa i ponoć decydująca demonstracja ma się odbyć w niedzielę 23 czerwca.