Świat

Król Boris. Czy Johnson zastąpi May na stanowisku premiera?

Boris Johnson, prawdopodobny następca Theresy May na stanowisku premiera Wielkiej Brytanii Boris Johnson, prawdopodobny następca Theresy May na stanowisku premiera Wielkiej Brytanii Kiril Konstantinov, EU2018BG Bulgarian Presidency / Flickr CC by SA
Boris Johnson wymyśla swój wizerunek na nowo i nie pozwala o sobie zapomnieć. Czy to wystarczy, żeby zostać szefem rządu Jej Królewskiej Mości?

To „prawne prześladowanie” i „despotyzm zwolenników pozostania w Unii Europejskiej” – tak Borisa Johnsona broni jego wielki zwolennik i partyjny kolega Jacob Rees-Mogg. Jego zdaniem to nie przypadek, że sprawa kłamstw, na których Johnson opierał kampanię przed referendum, pojawia się właśnie teraz. Johnson ma się stawić w sądzie, co w ocenie Rees-Mogga uderza w zwolenników brexitu i jeszcze go odroczy.

Johnson w czołówce następców May

Oskarżenia wobec Johnsona rzeczywiście pojawiły się w najgorszym dla niego momencie. Theresa May ustąpiła ze stanowiska lidera torysów, a Johnson jako były burmistrz Londynu i były minister spraw zagranicznych w jej rządzie plasował się w czołówce wyścigu do stanowiska. Rozkręcał wewnątrzpartyjną kampanię, budował sojusze i przekonywał do swoich wizji kolejnych polityków. Oskarżenia spadły na niego jak grom i raczej mu nie pomogą, jeśli w ogóle nie wyeliminują go z gry.

Przed referendum w sprawie brexitu Johnson powtarzał, że Wielka Brytania co tydzień wysyła do Brukseli 350 mln funtów, które „można przecież wykorzystać na inne cele”, np. służbę zdrowia. Jako jeden z liderów kampanii za wyjściem z Unii jeździł też autobusem, na którym znajdowało się to nośne hasło. Akcja odbiła się szerokim echem, bo Wielka Brytania znana jest z problemów służby zdrowia. Bardzo prawdopodobne, że hasło Johnsona wpłynęło na decyzje obywateli, którzy w referendum opowiedzieli się za brexitem. Tymczasem Wielka Brytania nigdy nie przekazywała Unii takiej sumy.

Czytaj też: Za zamkniętymi drzwiami brexitu

Ile Wielka Brytania naprawdę wpłaca do UE

Według brytyjskiego urzędu statystycznego składka brutto Wielkiej Brytanii, którą w 2016 r. wpłacała do UE, wynosiła 18,9 mld funtów, czyli ok. 363 mln funtów tygodniowo. A biorąc pod uwagę rabaty, jakie wywalczyła jeszcze Margaret Thatcher, z Londynu w ramach składek płynęło co tydzień 267 mln funtów. Czyli sporo mniej niż suma, o której mówił Johnson, w dodatku nie są to pieniądze, które łatwo przenieść do koszyka przeznaczonego na służbę zdrowia.

Stąd oskarżenia Marcusa Balla, prywatnego przedsiębiorcy, który na platformie crowdfundingowej zebrał 200 tys. funtów na proces i teraz walczy z Johnsonem. Jego prawnicy akt oskarżenia opierają na tym, że Johnson przed referendum wprowadzał opinię publiczną w błąd i nadużywał władzy (był posłem i burmistrzem Londynu). Poza tym twierdzą, że wypowiedzi Johnsona nie można różnie interpretować, są jednoznaczne i kłamliwe. W brytyjskim prawodawstwie tego rodzaju przewinienie nazywane jest „misconduct in public office”, mogą się go dopuścić osoby pełniące funkcje publiczne, a w najgorszym razie grozi im za to dożywocie.

Czytaj też: Za zamkniętymi drzwiami brexitu

Johnson zawsze był charakterystyczny

Przesłuchanie Johnsona ma się odbyć w ciągu sześciu miesięcy. Dożywocia raczej nie dostanie, ale oskarżenia i ewentualny proces mu nie pomagają. Odkąd w zeszłym roku na znak protestu zrezygnował z funkcji szefa MSZ, pozycjonuje się jako radykalny zwolennik szybkiego rozwodu z UE. Nigdy nie grał w drużynie May. Jako jej minister podważał jej stanowiska, kwestionował decyzje i buntował kolegów. Na początku urzędowania, przed jej ważnym europejskim przemówieniem we Florencji, opublikował swój artykuł, wychwalając brexit.

Johnson zawsze był charakterystyczny, wyrazisty i przyciągał uwagę (jego ojciec żartował, że jednym z powodów popularności syna jest jego oryginalna fryzura). Bardziej niż szczegóły liczył się dla niego efekt i atmosfera, jaką dzięki oryginalnemu wyglądowi (potargane dłuższe blond włosy, luźny styl) i niewyparzonemu językowi udało mu się stworzyć. Jak wtedy, gdy w latach 80., rozpoczynając karierę dziennikarską, pisał reportaże z Brukseli – już tytuły i nagłówki krzyczały, że Unia chce prostować banany, wynajmie wąchaczy, żeby gnój pachniał tak samo, a ślimaki nazywa rybami. Johnson nie mijał się z prawdą, ale trochę podkręcał rzeczywistość, żeby wzbudzić zainteresowanie i przyciągnąć czytelników.

Czytaj także: Rory Stewart – nowa gwiazda brytyjskiej polityki

Kontrowersyjny jak Boris Johnson

Podobną strategię stosował jako burmistrz Londynu. Wiedział, że musi tak działać, żeby ludzie o nim mówili, a przez to może interesowali się też sprawami miasta. Nie bez przyczyny podnosił londyńską płacę minimalną, wprowadzał ochronę na peronach metra, odgrażał się przed kamerami, że odbierze darmowe przejazdy komunikacją młodzieży, która nie ustępuje miejsca starszym, i lansował rowery jako środek lokomocji. Sam dawał się fotografować, jak pedałuje przez miasto z rozwianą czupryną. Przed olimpiadą w 2012 r. zamówił wyryty na brązowej tablicy wiersz pisany po starogrecku – wiedział, że ludzie będą o tym mówić.

Barwność Johnsona idzie w parze z kontrowersyjnością. Były burmistrz Londynu ma więc wielu zwolenników, ale i wrogów. „Huffington Post” nazwał go kiedyś kamieniem w bucie premiera Davida Camerona. Inni określali go upierdliwcem, klaunem i socjopatą. Zaliczał wpadki. Twierdził np., że za sznurki w wojnach na Bliskim Wschodzie pociąga Arabia Saudyjska. Krytykował Baracka Obamę apelującego do Brytyjczyków o pozostanie w Unii, twierdząc, że prezydent USA nie przepada za Imperium Brytyjskim, bo jest „po części Kenijczykiem”. O Hillary Clinton mówił, że ma stalowe spojrzenie, niczym pielęgniarka w szpitalu psychiatrycznym. Jednych te wpadki śmieszyły, innych szokowały. Jak ktoś tak niefrasobliwy może pełnić tak ważne i eksponowane stanowisko?

Kim jest Boris Johnson?

Komik i ekstrawagancki arogant znany przede wszystkim z przedziwnej fryzury? Taka ocena byłaby zbyt prosta. Johnson był zarówno nietuzinkowym dziennikarzem (przez kilka lat jako redaktor naczelny kierował opiniotwórczym magazynem „The Spactator”), jak i całkiem skutecznym burmistrzem. Nie bez powodu londyńczycy w 2012 r. wybrali go na drugą kadencję.

Johnson pochodzi z dobrej rodziny z tradycjami politycznymi, jego ojciec Stanley przez wiele lat zasiadał w Parlamencie Europejskim, a potem był urzędnikiem Komisji Europejskiej i Banku Światowego. Sam Boris urodził się w Nowym Jorku, dorastał w Brukseli. Skończył prestiżowy Eton College i studia na Oksfordzie (m.in. filologię klasyczną). Włada językami (hiszpańskim i francuskim), dobrze czuje się na salonach i zna wielu najważniejszych polityków w kraju (część znajomości zawarł jeszcze na studiach).

Ciągle wymyśla swój wizerunek i nie pozwala o sobie zapomnieć. Trzy lata temu, kiedy pierwszy raz opowiedział się za brexitem, po referendum był na dnie. Zraził do siebie wielu wyborców, zwolennikom brexitu nie miał za wiele do zaoferowania, narobił sobie wrogów we własnej partii. Miał zostać szefem partii, a zamiast tego w wewnętrznych wyborach wystartował Michael Gove, kiedyś jeden z jego najbliższych sojuszników, potem konkurent. Później niespodziewanie Theresa May zaproponowała mu jedno z najwyższych stanowisk w rządzie. Jako szef dyplomacji zaczął się odradzać, radykalizować i przedstawiać jako przeciwwaga dla May: konserwatysta, bardziej radykalny od niej, ale nie aż tak jak zwolennicy nowego ugrupowania Nigela Farage’a (Brexit Party), którzy w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego mieli dużo większe poparcie niż torysi.

Czy więc za rok o tej samej porze Boris Johnson będzie mieszkać przy Downing Street 10 jako premier Wielkiej Brytanii, czy też będzie można go odwiedzać za kratkami – dziś jeszcze nie wiadomo. Według bukmacherów to Johnson – mimo oskarżeń o kłamstwa w kampanii brexitowej – ma największe szanse, by objąć władzę na Wyspach. Pytany w dzieciństwie o to, kim chce być w przyszłości, Johnson ponoć odpowiedział, że „królem świata”. Premier Wielkiej Brytanii to dużo mniej, ale może na początek wystarczy.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama