Czy upadek Heinza-Christiana Strachego oznacza tarapaty dla reszty europejskich prawicowych populistów? Strache 18 maja zrezygnował z funkcji wicekanclerza Austrii i lidera radykalnie prawicowej Partii Wolnościowej (FPÖ), współtworzącej z konserwatystami koalicję rządową. Dziennik „Süddeutsche Zeitung” i tygodnik „Der Spiegel” opublikowały nagranie jego rozmów z młodą kobietą podającą się za krewną rosyjskiego oligarchy. Rozmawiali na Ibizie w lipcu 2017 r., na tarasie willi z zamontowanymi podsłuchami, źródło nagrań pozostaje nieznane. Rosjanka chciała inwestować w Austrii setki milionów euro, a Strache snuł plany wykorzystania tych funduszy jako dźwigni zwiększającej szanse wyborcze FPÖ, np. przez przejęcie kontroli nad wpływowym tabloidem. Teraz Austrię czekają przedterminowe wybory.
Europejscy populiści różnymi kanałami biorą pieniądze z Rosji i naginają europejskie wartości tak, żeby służyły jej interesom. I to wiadomo od dawna, ale nikogo nie złapano w tak widowiskowy sposób. Przy czym austriaccy komentatorzy uczulają, by w sytuacji Strachego – a czekają go pewnie zarzuty prokuratorskie – nie widzieć początku końca reszty populistów na kontynencie. Nie znikają bowiem powody, dla których Austriacy głosują na FPÖ, a Francuzi na Marine Le Pen. To kiepski stan gospodarki, migracja i ogólne wrażenie o stanie Europy i kondycji Zachodu. Tradycyjne partie, broniące demokratycznych porządków, nie potrafią przebić na tych polach prostych recept populistów, a ci w uszach wielu wyborców nadal brzmią przekonująco. Nawet jeśli wychodzą na hipokrytów.