Przyjmijmy na chwilę – dla przyjemności wywodu – że Donald Trump jest jak Królowa Kier z „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla. Na świat zewnętrzny reaguje głównie furią, wrzeszczy, co chwila chce kogoś skracać o głowę. Jest „wcieleniem nieokiełznanej pasji” – pisze o niej Lewis Carroll, choć równie dobrze mógłby pisać o Trumpie. W tej bajce John Bolton jest Szalonym Kapelusznikiem, zawiadującym niekończącą się popołudniową herbatką w sprawie polityki zagranicznej. Namolnie próbuje zyskać posłuch u Królowej, śpiewając jej do ucha uciążliwe kawałki.
Trump zaczyna przejawiać pierwsze objawy znudzenia albo nawet irytacji. „Nie chcę wojny” – miał powiedzieć kilka dni temu, zapytany przez doradców o kryzys z Iranem. „The Washington Post” pisze, że u Trumpa rośnie frustracja i przekonanie, że 70-letni Bolton próbuje go wciągać w kolejne konflikty, których przy okazji nie potrafi rozwiązać. Tak było w przypadku Korei Północnej, niedawno Wenezueli, a teraz – Iranu.
– Dotychczas było tak, że to najbliższe otoczenie tonowało zapędy Trumpa. Teraz jest odwrotnie: to prezydent musi hamować Boltona – tłumaczy Anthony Cordesman, były pracownik wywiadu, dziś ekspert Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS). Ale, o dziwo, taki układ musi Trumpowi odpowiadać, przynajmniej na razie. Mówi o Boltonie: „Ma silne przekonania i dla mnie to jest OK. (…) Lubię Johna”. I trudno się dziwić, bo Bolton w pewnym sensie uratował mu prezydenturę.
Trump zmarnował, a według niektórych na szczęście zmarnował, pierwszy rok swojej kadencji z powodu braku kompetentnych współpracowników. – Ale później przyszedł Bolton, który w kwietniu ubiegłego roku został doradcą ds.