Wojna bez strzelania
Bośnia i Hercegowina: wojna bez strzelania. Piłkarskie porachunki
Często przez cały mecz włóczył się przy prawej linii boiska, aby jedną błyskotliwą akcją zmienić wynik spotkania. Jak wtedy, gdy zatańczył w polu karnym z holenderskim obrońcą Numanem, i dał Chorwatom prowadzenie w meczu o brązowy medal mistrzostw świata. Był 1998 r., trzy lata wcześniej zakończyła się krwawa wojna na Bałkanach.
Niedługo przed spotkaniem Robert Prosinečki poczuł się źle. Trafił na stół operacyjny. Nic to: w Sarajewie i tak można go zobaczyć na każdym rogu. Jako piłkarz potrafił wypalić 20 papierosów dziennie, a i za kołnierz nigdy nie wylewał. Teraz z nadwagą, nalanym obliczem Gérarda Depardieu i siwymi pasmami przecinającymi rudą grzywę spogląda z przystanków autobusowych, murów, mostów. Został twarzą prywatnej telewizji Moja TV.
Był piłkarzem wyjątkowym – i nie chodzi tylko o umiejętności. Urodził się w południowych Niemczech w rodzinie gastarbeiterów, z ojca Chorwata i matki Serbki. Gole na mundialach strzelał dla Jugosławii (1990) i Chorwacji (1998). Niechciany w chorwackim Dinamie Zagrzeb, pierwsze kroki stawiał w jugosłowiańskiej – dziś serbskiej – Crvenej Zvezdzie Belgrad. A od ponad roku jest selekcjonerem reprezentacji Bośni i Hercegowiny.
Słowem: Mr Balkans w najlepszym wydaniu. – O takich jak on mówiło się, że są dotknięci ręką Boga. A przy tym zabawny, łatwo zyskujący sympatię – mówi Saša Ibrulj, dziennikarz sportowy z Mostaru. – Szanowany nie tylko w Chorwacji, ale też w Serbii i teraz w Bośni, z którą jesienią awansował do pierwszej dywizji Ligi Narodów.
Z kim, jak nie z Prosinečkim, rozmawiać o tym, jak na Bałkanach futbol przeplata się z polityką?