Swoją kandydaturę do nominacji prezydenckiej w Partii Demokratycznej ogłosił były wiceprezydent, a przedtem długoletni senator Joe Biden. W filmie umieszczonym w czwartek na Twitterze przedstawił się jako polityk zapowiadający powrót do wartości stanowiących kwintesencję Ameryki, ale zagrożonych w czasie rządów Trumpa – liberalnej demokracji, tolerancji, otwartości na innych. Na nagraniu tłem do słów Bidena był film dokumentalny ze starć między antifą a rasistami i neonazistami w Charlottesville w stanie Virginia w 2017 r., między którymi Trump postawił moralny znak równości. Jego kampania – powiedział demokratyczny pretendent do Białego Domu – będzie częścią „walki o duszę naszego narodu”.
Empatyczny, koncyliacyjny i wielkoduszny
Biden jest naturalnym oponentem, pozytywną alternatywą dla obecnego prezydenta, którego konfrontacyjna polityka nastawiania jednych przeciwko drugim pogłębia polaryzację amerykańskiego społeczeństwa i zaostrza podziały, zwłaszcza rasowe. Empatyczny, koncyliacyjny i wielkoduszny, cieszy się wielką popularnością wśród demokratycznych wyborców – grubo ponad 70 proc. ma o nim przychylną opinię.
Po ogłoszeniu swej kandydatury błyskawicznie wysforował się w sondażach na czoło niezwykle licznej tym razem stawki (20) kandydatów do partyjnej nominacji, wyprzedzając lidera demokratycznej lewicy, samozwańczego socjalistę Berniego Sandersa, który wcześniej przystąpił do wyścigu i zdążył zebrać rekordowe fundusze na swoją kampanię. Według jednego z sondaży, gdyby Biden został prezydenckim kandydatem demokratów, w wyborach pokonałby Trumpa różnicą 6–8 proc.
Czytaj także: Joe Biden oskarżony o molestowanie
Półtora roku przed wyborami sondaże niewiele jednak znaczą. Biden prowadzi, bo jest rozpoznawalny i przemawia za nim doświadczenie politycznego weterana. A także popularność wśród wiejsko-robotniczych wyborców ze Środkowego Zachodu, kluczowego segmentu elektoratu, który w 2016 r. porzucił Hillary Clinton dla Trumpa.
Ale kandydatura Bidena ma także wiele słabości.
„Wujek Joe” – brzmi powszechna ocena Bidena
Były wiceprezydent (u boku Baracka Obamy) liczy sobie 76 wiosen; gdyby w 2020 r. wygrał, miałby ich 78 i został najstarszym prezydentem w historii USA. Taki wiek to oczywiście nie to samo co kiedyś, chociaż nie zapominajmy o amerykańskim kulcie zdrowia i młodości. Biden dźwiga wszak także potężny bagaż dawnych politycznych wyborów. W latach 90. minionego stulecia jako senator zwalczał busing – program dowożenia murzyńskich dzieci do „białych” szkół w dobrych dzielnicach, obliczony na wyrównywanie szans Afroamerykanów – sprzymierzając się w Senacie z republikańskimi rasistami, jak Jesse Helms.
Jako przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych miewał dziwaczne pomysły, proponując po inwazji Iraku jego podział na trzy kraje, zgodnie z mapą etniczno-religijną (sunnici, szyici, Kurdowie). I przez cały okres swej kariery słynął z gadulstwa i skłonności do gaf.
O prezydenturę starał się już ponad 30 lat temu, ale jego szanse pogrzebało oskarżenie o plagiat (z przemówienia szefa brytyjskiej Partii Pracy). W 2008 r. ponownie spróbował i wycofał się, kiedy okazało się, że może liczyć na poparcie rzędu kilku procent. W kampaniach nie wykazał się talentem na miarę Clintona czy Obamy.
Ostatnio musiał się tłumaczyć z zabawnej skłonności do publicznego, czułego obściskiwania kobiet, co nie miało charakteru erotycznego, ale panie, które nie były znajomymi byłego wiceprezydenta, odbierały jego zachowanie dwuznacznie albo gorzej. Tłumaczenia i próby obracania sprawy w żart okazały się tylko częściowo skuteczne, gdyż Bidenowi przypomniano, że jako przewodniczący senackiej komisji wymiaru sprawiedliwości w 1992 r. pozwolił republikanom na aroganckie atakowanie prawniczki Anity Hill, oskarżającej o molestowanie seksualne nominata prezydenta George′a H.W. Busha do Sądu Najwyższego Clarence′a Thomasa.
„Wujek Joe” – brzmi powszechna ocena Bidena – jest po prostu staroświeckim mizoginem, a w epoce #MeToo oznacza to wyrok skazujący.
Kto kandydatem na wiceprezydenta
Image Bidena jako old-timersa nie pomaga mu w dzisiejszej Partii Demokratycznej, podzielonej ideologicznie i pokoleniowo i zjednoczonej tylko nienawiścią do Trumpa. Były senator należy do partyjnego establishmentu, umiarkowanego, trwającego przy polityce kompromisów ze światem korporacji i drobnych zmian. Tymczasem w stronnictwie rośnie w siłę lewica, nazywająca się najczęściej „progresywistami” (progressives, postępowcami), pociągająca szczególnie dla młodej generacji, coraz życzliwiej odnoszącej się do, jakkolwiek rozumianego, „socjalizmu”.
Postępowcy, a wśród nich tacy pretendenci do nominacji prezydenckiej jak – poza Sandersem – Elizabeth Warren, Kamala Harris czy Julian Castro, wzywają do impeachmentu Trumpa i proponują tak radykalne w amerykańskiej rzeczywistości zmiany jak darmowe studia na publicznych uniwersytetach i powszechne ubezpieczenia zdrowotne finansowane z podatków. Biden będzie dopiero pytany o to, co myśli o takich postulatach.
A tymczasem musi się przed lewicą i proponentami identity politics tłumaczyć, dlaczego w latach 90. jako senator poparł reformę wymiaru sprawiedliwości, która zaostrzyła kary i pomogła w ograniczeniu przestępczości, ale nieproporcjonalnie uderzyła w Afroamerykanów, grubo nadreprezentowanych w populacji więźniów w USA.
Według niektórych komentatorów Biden może wzmocnić swoją pozycję w partii, jedynie dokooptując do swego ticketu, jako kandydata na wiceprezydenta, polityka z kręgu postępowej lewicy. Broń Boże, tylko nie kolejnego białego mężczyznę. Najlepiej kobietę albo Afroamerykanina.