Po pierwsze, sala, w której Winston Churchill zagrzewał kiedyś naród i imperium do oporu wobec III Rzeszy, dziś jest świadkiem przepychanek na poziomie sejmiku wojewódzkiego. Po drugie, potwierdzają się słowa Tuska o tym, że przeklęci są ci, którzy zabiegali o brexit, nie precyzując, co miałby on oznaczać i jak do niego doprowadzić. Po trzecie, widzimy chyba agonię systemu dwupartyjnego w Wielkiej Brytanii. Nie potrafi on doprowadzić do sensownego kompromisu i nie reprezentuje kilkunastu milionów Brytyjczyków, być może większości, która chce w Unii pozostać.
W polskim kontekście brexit powinien być przestrogą dla nacjonalistycznej strony sporu, jak nie prowadzić własnego kraju do samodegradacji. Ale polski eurofob nie może przyznać, że jego brytyjscy pobratymcy po prostu się mylili i że przez głupotę, nacjonalizm i zacietrzewienie kraj będzie miał gorsze otoczenie międzynarodowe. Polskiego eurofoba najłatwiej poznać po tym, że za brexit obwinia po równo angielskich nacjonalistów, którzy do niego doprowadzili, oraz „brukselskie elity”, które rzekomo narzuciły Wielkiej Brytanii zbyt twarde warunki. Przyjrzyjmy się temu, bo jest to kolejna wersja śpiewki o tym, że cokolwiek złego się w Unii dzieje, winna jest Bruksela.
Pamiętajmy, że warunków umowy rozwodowej nie narzuciła Komisja Europejska, lecz uzgodniły je państwa członkowskie, UE 27. Przeprowadziły w tej sprawie pełną procedurę w Radzie Europejskiej i jednomyślnie wydały instrukcję negocjacyjną przedstawicielowi Komisji Michelowi Barnier. A ten z podziwu godną cierpliwością wobec partnera, który nie wie, czego chce, tę instrukcję wykonał. Więc gdy polski eurofob krytykuje warunki zaproponowane Wielkiej Brytanii, krytykuje w istocie stanowisko rządu RP, który je formalnie poparł.
Warunki te zresztą nie mogą być inne, niż są.