Zachowała się perfekcyjnie. W obliczu strzelaniny w mieście Christchurch, gdzie 15 marca w dwóch meczetach samotny zamachowiec zgładził 50 osób, nowozelandzka premier zrobiła więcej niż lider w takim momencie zrobić powinien. Wykroczyła poza zalecenia podręczników zarządzania kryzysowego. Przede wszystkim bez żadnej zwłoki jasno wyznaczyła granice, prezentując przy tym i twardość, i współczucie. Kwestie bezpieczeństwa przekazała innym członkom rządu. Sama zajęła się udzielaniem bliskim ofiar bezwarunkowego wsparcia i objaśniła rodakom, jak widzi sytuację.
O muzułmanach, zwłaszcza imigrantach i uchodźcach, powiedziała, że „oni są nami”, a Nowa Zelandia jest ich domem. Kropka. Najmniej czasu poświęciła zamachowcy, skazując go na anonimowość. Oświadczyła, że nie pozwoli ujawnić jego nazwiska. Zapowiedziała pilną zmianę prawa o broni. Wielkie platformy internetowe, w tym Facebook, wezwała do wzięcia odpowiedzialności za treści publikowane przez ich użytkowników. Chodziło o inspiracje, którymi karmił się terrorysta, i jego filmową relację z ataku, transmitowaną na żywo w internecie, a później masowo powielaną. Jeszcze w marcu rząd, przy wsparciu opozycji, przedstawił pierwsze pomysły na ograniczenie dostępu do szybkostrzelnej broni, w tym karabinów szturmowych. Pod koniec miesiąca Facebook zapowiedział, że w odpowiedzi na apel nowozelandzkiej premier będzie blokował treści związane z białą supremacją, nacjonalizmem i terroryzmem.
Premier dodaje pewności
Z tych względów dostrzeżono w Jacindzie Ardern przywódczynię globalnego formatu. Są jeszcze prawdziwi liderzy, zachwycała się po zamachu wyjątkowo zgodnie prasa na wszystkich kontynentach, drukując zdjęcia premier odwiedzającej Christchurch. Zresztą zdjęcie premier w hidżabie zaczęło żyć swoim życiem.