Prezydent Francji Emmanuel Macron zwrócił się do wszystkich obywateli Unii z apelem o odrodzenie Europy. Apel jest pompatyczny w tonie, w dodatku – na stronie Pałacu Elizejskiego – opublikowany we wszystkich językach Unii, by każdy mógł go czytać bez pośrednictwa mediów. W odpowiedzi otrzymał przeważnie lekceważenie, zarzuty hipokryzji albo wręcz ucieczki od realiów. Chciałbym tu apelować, by Macrona poprzeć.
Niech najpierw Macron zrobi porządek u siebie, a potem urządza Europę – mówią przeciwnicy. Ale który inny z europejskich szefów państw i rządów apeluje publicznie o wielkie europejskie projekty? Przecież nie ma takich głosów ani z Włoch, ani z Hiszpanii, ani nawet od osłabionej pani Merkel. Na placu boju został praktycznie sam. Rzeczywiście Macron nie stroni od wspierania przede wszystkim francuskich interesów, ale główną treścią listu do Europejczyków są inne propozycje: wprowadzenie w życie klauzuli wzajemnej obrony, powołanie biura ochrony demokracji i wolności wyborów, wspólna policja graniczna, europejski bank dla ochrony klimatu, wzmocnienie wspólnej kontroli naszej żywności i ochrona przed cyberprzestępczością.
Za kilka tygodni wybory europejskie zadecydują o przyszłości naszego kontynentu. W żadnym kraju członkowskim nie udało się sprawić, by kampania wyborcza dotyczyła losu Unii. Przeciwnie, stawką tych wyborów są zwykle sprawy krajowe. W Polsce na przykład, według nowego pomysłu prezesa, wybory mogą się łatwo przekształcić w fałszywe starcie obrońców katolickiej rodziny przed rzekomym zepsuciem zachodnich modernistów. A przy tym z wielu krajów do Parlamentu Europejskiego wybiera się znaczna grupa – powiedzmy otwarcie – wrogów Unii, przeciwników jej umocnienia, ludzi, którzy nie rozumieją albo udają, że nie rozumieją, iż w świecie narastają problemy, których nie można rozwiązać w pojedynkę.