Senator ze stanu Vermont Bernie Sanders, lider krucjaty przeciw wielkim korporacjom w imię sprawiedliwości społecznej i rywal Hillary Clinton w walce o demokratyczną nominację prezydencką w wyborach w 2016 r., ponownie ogłosił kandydaturę do Białego Domu. Gdyby został kandydatem demokratów w wyborach w 2020 r., byłaby to wspaniała wiadomość dla Donalda Trumpa – mógłby być spokojny o reelekcję. Na szczęście nominacja Sandersa to scenariusz bardzo mało prawdopodobny. Ale nawet jak przegra, może pomóc prezydentowi.
Czytaj także: Były szef Starbucksa chce być prezydentem USA
Kim jest Bernie Sanders
Senator z Vermont, który na Kapitolu zasiada jako niezależny, ale głosuje z demokratami, rozpoczął swą kampanię pod podobnymi hasłami co cztery lata temu – znacznej podwyżki płacy minimalnej, powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych finansowanych z podatków, wysokiego opodatkowania bogaczy i bezpłatnych studiów na uniwersytetach. Odmawia przyjmowania donacji z Wall Street, aby – jak mówi – ukrócić wpływy finansowej oligarchii, której rosnąca władza czyni z demokracji fikcję. Jak w 2016 r. określa się jako demokratyczny socjalista. Ze swoją platformą zmniejszania nierówności w USA i wiecowym talentem pociągnął za sobą miliony, przeważnie młodych, demokratycznych wyborców i mimo brutalnego zwalczania jego kandydatury przez partyjny establishment zebrał niewiele mniej (46 proc.) delegatów na przedwyborczą konwencję niż Clinton.
Sanders jest ojcem chrzestnym lewicowej rewolucji w Partii Demokratycznej, poprzednio zdominowanej i kierowanej przez umiarkowanych polityków, z małżeństwem Clintonów na czele, według których w USA możliwe są jedynie stopniowe, cząstkowe zmiany na rzecz poprawy losu biednych i wykluczonych, w drodze kompromisów z wielkim biznesem. Głęboka recesja i kryzys finansowy 2008 r., a potem klęska Hillary w 2016 r. skompromitowały tę strategię i przydały argumentów radykałom. Partia Demokratyczna skręciła w lewo, płynąc na fali rozczarowania zwłaszcza młodych Amerykanów oligarchicznym kapitalizmem, który blokuje im szanse materialnego awansu.
Czytaj też: Niebanalny quiz wiedzy o Ameryce
Sanders nie jest już sam
W rezultacie wśród ponad 20 polityków demokratycznych z prezydenckimi planami na 2020 r. przeważają lewicowcy określający się na ogół mianem „postępowców” (progressives), ale proponujący w istocie to samo co zdeklarowany socjalista Sanders. To jego pierwszy problem – nie jest już sam. Kiedy senator ogłosił swą kandydaturę, sondaże wysforowały go na drugie miejsce w rankingu popularności demokratów – po byłym wiceprezydencie Joe Bidenie. Na swoją kampanię zebrał więcej funduszy niż popularna i typowana na lidera Kamala Harris. To naturalne, Sandersa wszyscy już znają, podczas gdy nazwiska takich pretendentów do nominacji jak Harris, Cory Booker, Beto O′Rourke czy Sherrod Brown wielu nic nie mówią.
Sanders ma już 77 lat i mógłby być ojcem niemal wszystkich pozostałych kandydatów. Jego fani mówią, że zasługuje, by dokończyć swoją „rewolucję”. Ale nie ma już na nią monopolu i słychać głosy, że czas na kogoś młodszego. Tym bardziej że senator nie cieszy się pełnym zaufaniem istotnych grup demokratycznego elektoratu, jak Afroamerykanie, feministki (oskarżenia o seksizm) i zwolennicy ograniczenia dostępu do broni palnej.
Głównym jednak powodem, dlaczego Trump cieszy się z prezydenckich ambicji Sandersa, jest bezkompromisowość jego radykalizmu i ideologiczne doktrynerstwo. Socjalizm nie jest już w USA tak brzydkim słowem jak dawniej, ale w konserwatywnych stanach wiejsko-religijnego interioru wciąż działa jak czerwona płachta na byka. Większość Amerykanów popiera wyższe podatki od milionerów, ale nie oznacza to masowego poparcia takich pomysłów jak darmowe studia w college′ach – dlaczego np. nie mieliby za nie płacić bogacze? – albo likwidacja prywatnych ubezpieczeń medycznych.
Do większości zdają się docierać argumenty ekonomistów, że miliardowe wydatki, których wymagałyby podobne reformy, zrujnowałyby budżet. Diagnoza Sandersa o zaniku demokracji, kiedy 1 proc. Amerykanów posiada 40 proc. narodowego majątku, jest słuszna, ale zmiany konieczne jako remedium na tę sytuację można przeprowadzić tylko w szerokiej koalicji z politycznym centrum. A nieprzejednanie senatora – jak wskazują eksperci w USA – każe wątpić, czy akurat on byłby w stanie taką koalicję stworzyć.
Czytaj także: Kandydatki do Białego Domu
Co Sanders myśli o świecie
Najwięcej zastrzeżeń budzą poglądy Sandersa na tematy międzynarodowe. W wywiadzie dla latynoskiej telewizji Univision nie chciał powiedzieć, czy uważa Nicolasa Maduro za dyktatora. Na pytanie, czy prezydentem Wenezueli uznaje Juana Guaido, zdecydowanie odpowiedział „nie”, dystansując się od stanowiska wyrażonego przez przeważającą większość krajów latynoamerykańskich i europejskich. Nie powinno to dziwić, bo kiedyś chwalił Fidela Castro i obściskiwał się z Danielem Ortegą w Nikaragui. Od wypowiedzi senatora o Wenezueli odcięli się wszyscy liczący się prezydenccy kandydaci demokratów. Żaden z nich, mimo sympatii dla socjalizmu – ale w skandynawskim, a nie sowieckim stylu – nie proponuje nacjonalizacji przemysłu ani łamania demokracji, więc straszenie Trumpa, że zamienią USA w Wenezuelę (a ostatnio to jego ulubiona linia ataku), jest demagogią. Sandersowi najłatwiej przypiąć łatkę amerykańskiego Maduro.
Senator często wygłasza tyrady przypominające Stanom Zjednoczonym tajne, wywrotowe operacje wywiadu i wojskowe interwencje w krajach trzeciego świata w okresie zimnej wojny i wzywa, by Ameryka zrezygnowała z dążeń do utrzymania swej hegemonii na świecie i politykę zagraniczną oparła na „partnerstwie zamiast dominacji”. Często krytykuje Izrael i mimo swego żydowskiego pochodzenia postuluje ograniczenie pomocy wojskowej dla tego kraju. Opowiada się za radykalnym ograniczeniem zbrojeń, uważa, że NATO to „marnowanie” pieniędzy amerykańskich podatników, i potępia jego rozszerzenie na wschód. Jednym słowem, idzie ręka w rękę z Jeremym Corbynem – a w kwestii sojuszu atlantyckiego także z Trumpem. Z tych powodów nie powinniśmy mu życzyć powodzenia w walce o nominację. Do której zresztą, na szczęście, nie dojdzie, bo trudno sobie wyobrazić, by do tego dopuścił kompleks wojskowo-przemysłowy i inne wpływowe lobbies.
Sympatycy demokratów w USA obawiają się jednak, że nawet pokonany Sanders może im mocno zaszkodzić. W 2016 r., po przegranej batalii o nominację, senator poparł Hillary Clinton jakby półgębkiem, wielu fanatycznie mu oddanych zwolenników nie poszła w listopadzie głosować, a część z nich (12 proc.) oddało nawet głosy na Trumpa. Gdyby historia powtórzyła się w wyborach w 2020 r., tzn. gdyby Sanders znowu uległ nieznacznie innemu kandydatowi partii, prezydent będzie miał ułatwioną drogę do reelekcji.
Czytaj też: USA ograniczają swoją globalną rolę