Jest taki region, z którym Polska sąsiaduje, ale nie do końca świadomie. Choćby dlatego, że brakuje szlaków komunikacyjnych. To ukraińskie Zakarpacie. Od Wołosatego leżącego po polskiej stronie Karpat do zakarpackiego Stawnego jest kilkanaście kilometrów, ale jedzie się tam dookoła ponad trzy godziny, nadrabiając ponad 150 km.
Zakarpacie, dawniej część Węgier, później – Czechosłowacji, obecnie – Ukrainy, to region nieco zapomniany, ale bardzo ważny: skupiają się tam efekty jednoczesnego „wstawania z kolan” kilku klęczących naraz: Ukrainy, Rosji, Węgier, a także lokalnych, rusińskich elit. Problemem tych ostatnich jest fakt, że nie bardzo mają kogo reprezentować, bo rusińska świadomość na Zakarpaciu rozpłynęła się, zanim się na dobre uformowała. Ale w dobie powrotu do narodowych narracji i ją próbuje się wskrzesić.
Wykorzystuje to głównie Moskwa, w ramach antyzachodniej wojny hybrydowej. Z kolei Węgry próbują się rozpychać w Kotlinie Panońskiej w kierunku swoich dawnych granic. Działa tu również Ukraina, która jak dotychczas nieudolnie szuka geopolitycznego pomysłu na siebie. Jest też Polska, zadziwiająco często odgrywająca rolę pożytecznego idioty wszystkich powyższych.
1.
Sytuacja narodowościowa na Zakarpaciu jest tradycyjnie skomplikowana. Wszyscy więc naraz wstać z kolan nie mogą. Na południu mieszkają Węgrzy, którzy im bardziej ku wschodowi, tym bardziej mieszają się z Rumunami i słowiańską ludnością miejscową: według Rusinów – z Rusinami właśnie, według Ukraińców – Ukraińcami. Ludność ta najczęściej posługuje się językiem rosyjskim, choć coraz częściej, zwłaszcza wśród młodych, pojawia się ukraiński.
Rosyjskim posługują się również Rosjanie i ich potomkowie – jest ich tu sporo, bo w czasach ZSRR osiedlano na Zakarpaciu rosyjską inteligencję techniczną, która miała rozwijać region.