Pedro Sánchez ustanowił rekord w krótkości sprawowania funkcji hiszpańskiego premiera, który trudno będzie pobić – gdy 28 kwietnia odbędą się przyspieszone wybory, których rozpisanie ogłosił w piątek rano, minie dokładnie osiem i pół miesiąca od objęcia przez niego urzędu. Ironia losu, że możliwość stanięcia na czele państwa i konieczność pożegnania się z tym przywilejem polityk zawdzięcza dokładnie tym samym ludziom.
Pedro Sánchez, polityczny zakładnik Katalończyków
Sánchez został premierem całkowicie niespodziewanie. Po tym jak w czerwcu zeszłego roku sąd w Madrycie skazał w wielkiej aferze korupcyjnej byłych członków rządzącej wówczas prawicowej Partii Ludowej oraz zaprzyjaźnionych z ugrupowaniem biznesmenów, szef socjalistów znienacka zgłosił wniosek o konstruktywne wotum nieufności wobec urzędującego już od siedmiu lat Mariano Rajoya. W powodzenie wniosku nie wierzył prawie nikt, włącznie ze współpracownikami lewicowego polityka, ale Sánchez w ciągu jednej nocy zebrał wystarczającą liczbę małych sojuszników, w tym kluczowych: dwie proniepodległościowe katalońskie partie.
Od tamtej pory był ich politycznym zakładnikiem. W 350-osobowym Kongresie Deputowanych zgromadził zaledwie 84 posłów, żaden inny rząd w historii hiszpańskiej demokracji nie miał tak wątłego zaplecza. We wszystkich kluczowych głosowaniach musiał więc liczyć na Katalończyków. Choć oferował im większą autonomię niż dotychczasowa, to reprezentanci regionalnego rządu uparcie dążyli do rozpoczęcia rozmów o niepodległości: zaproponowali, żeby w rozmowach Madryt–Barcelona uczestniczył międzynarodowy mediator (co legitymizowałoby twierdzenie, że Katalonia jest osobnym państwem), żądali też legalnego referendum w sprawie samostanowienia.
Dla Sáncheza byłoby to politycznym samobójstwem, więc kategorycznie odmówił. Katalończycy odmówili więc w zamian poparcia głosowanego w tym tygodniu budżetu. Premier nie miał innego wyboru, jak tylko ogłosić przyspieszone wybory.
Czytaj też: W hiszpańskim rządzie więcej kobiet niż mężczyzn
Niepodległość Katalonii, czyli proces stulecia
Dwa dni przed tą porażką niecały kilometr od siedziby Kongresu Deputowanych rozpoczął się najważniejszy w historii hiszpańskiej demokracji proces – właśnie Katalończyków, którzy próbowali doprowadzić do niepodległości. Na ławie oskarżonych zasiada 12 osób, m.in. były wicepremier rządu w Barcelonie Oriol Junqueras, trzech ministrów, przewodnicząca lokalnego parlamentu, a także szefowie lokalnych organizacji kulturalnych. Czyli najważniejsi ludzie z grona nadzorującego referendum niepodległościowego w Katalonii z 1 października 2017 r. (90 proc. spośród nich zagłosowało za samostanowieniem).
Plebiscyt był niezgodny z hiszpańskim prawem, dlatego prokuratura zarzuca jego organizatorom bunt przeciw państwu, nieposłuszeństwo wobec orzeczeń sądów oraz malwersację środków publicznych – za pierwszy, najpoważniejszy z tych zarzutów grozi aż 25 lat więzienia.
Wśród odpowiadających przed sądem nie ma Carlesa Puigdemonta. Kataloński premier uciekł do Belgii tego samego dnia, gdy hiszpański prokurator generalny ogłosił ściganie organizatorów plebiscytu. Do dziś ukrywa się za granicą, podobnie jak szóstka innych proniepodległościowych polityków. W Barcelonie rządzi tymczasem całkowicie zależny od niego były agent ubezpieczeniowy i wydawca książek Quim Torra.
Na proces afiliowało się 600 dziennikarzy ze 170 różnych mediów, a zeznawać będzie 500 świadków, w tym były premier Rajoy i aktualna burmistrz Barcelony Ada Colau. Bez względu na to, czy posiedzenia zamkną się do końca maja (jak chce prokuratura), czy raczej lipca (jak prognozuje obrona), to i tak nałożą się na kampanię wyborczą. A ta ostatnia będzie się kręcić głównie wokół kwestii katalońskiej.
Czytaj także: Katalonia chce kolejnego referendum w sprawie niepodległości
Vox i inne prawicowe ugrupowania liczą na władzę
Sondaże pokazują, że wygrają socjaliści Sáncheza. Ale parlament będzie na tyle rozdrobniony, że lewica najprawdopodobniej nie będzie miała zdolności koalicyjnej wystarczającej do utworzenia rządu. Ten może powstać wspólnymi siłami prawicowej Partii Ludowej, nieco mniej konserwatywnych Ciudadanos oraz niemal otwarcie faszyzującego Vox. Wszystkie trzy ugrupowania od miesięcy budują popularność na atakowaniu niepodległościowych żądań Katalończyków. W kampanii ludowcy będą więc przypominać, że to oni zawiesili regionalną autonomię i doprowadzili do procesu stulecia, Ciudadanos nie dadzą zapomnieć, że w trakcie całego zamieszania najgłośniej domagali się ostrzejszej rozprawy z Barceloną, a skrajna prawica zbije kapitał na tym, że dwóch jej prawników działa w procesie jako oskarżyciele posiłkowi.
To właśnie Vox będzie zwycięzcą nadchodzących wyborów. Jeszcze do niedawna Hiszpania była jedynym dużym krajem europejskim, w którym przez ponad ćwierć wieku progu wyborczego nie przekroczyło żadne faszyzujące ugrupowanie populistów. Ale Vox (nawołujący m.in. do deportowania imigrantów, zakazu aborcji, delegalizacji małżeństw homoseksualnych itd.) złapał wiatr w żagle, gdy katalońskie referendum doprowadziło do pierwszego od śmierci gen. Franco wzrostu nacjonalizmu. W grudniowych wyborach samorządowych w Andaluzji niespodziewanie zdobyło 11 proc. Sondaże pokazują, że podobny wynik może zanotować w głosowaniu ogólnokrajowym.
Jedną z ostatnich politycznych decyzji Sáncheza jest ekshumacja szczątków Franco z monumentalnego grobowca w Dolinie Poległych – ma do tego dojść w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Dla truchła faszystowskiego dyktatora to zły czas, ale dla spadkobierców jego idei – najlepszy od jego śmierci.
Czytaj też: Hiszpańska prawica pod szyldem partii Vox