Niesłychanie twarda retoryka wiceprezydenta Mike′a Pence′a i sekretarza stanu Mike′a Pompeo na temat Iranu podczas warszawskiej konferencji bliskowschodniej każe się zastanowić, czego właściwie można się spodziewać w najbliższych latach po administracji Donalda Trumpa, jeśli chodzi o Republikę Islamską.
Czytaj także: Czy w Warszawie powstała koalicja przeciwko Iranowi?
Ameryka obali ajatollahów?
Czy Ameryka szykuje się do krucjaty z nowym „imperium zła”? Wycofanie się USA z układu nuklearnego z Iranem (JCPOA) i przywrócenie sankcji prezydent uzasadniał najpierw potrzebą zastąpienia porozumienia „złego”, bo ograniczającego się do kwestii zbrojeń atomowych, które układ mógł tylko opóźnić, dealem lepszym, bo uwzględniającym pozostałe przewiny Teheranu, jak sponsorowanie terroryzmu, proliferacja broni i wspieranie szyickich ugrupowań atakujących Izrael i destabilizujących sunnicko-arabskie kraje Bliskiego Wschodu. Kiedy pozostali sygnatariusze układu z 2015 r. odmówili jego zerwania, Waszyngton wymusił wznowienie sankcji na krajach europejskich i zaczął montować antyirańską koalicję państw arabskich.
Czyżby Waszyngton wierzył, że zmusi w ten sposób Teheran do ustępstw w postaci zmiany awanturniczej polityki w regionie albo zawarcia jakiegoś nowego porozumienia, wychodzącego naprzeciw amerykańskim życzeniom? W administracji Trumpa nie ma podobno jednomyślności – jej część wciąż liczy, że uda się zmienić zachowanie irańskiego reżimu, ale większość nie żywi takich złudzeń.