Efekt jojo – tak w literaturze przedmiotu nazywa się coraz częściej to, co Amerykanie robią na Bliskim Wschodzie. Bez względu na motywacje i afiliacje polityczne kolejnych gospodarzy Białego Domu. Amerykanie orientują się w pewnym momencie, że jest ich za dużo w regionie, co bardzo wiele kosztuje i niewiele z tego wynika. Następuje otrzeźwienie i dieta. Zostawiają nieliczne przyczółki i wracają do domu. A region, nieprzygotowany na samodzielność, szybko popada w anarchię. I muszą wracać…
Barack Obama postanowił zakończyć interwencję w Iraku i „rebalansował” Amerykę w stronę Azji w 2012 r. Zbiegło się to z nasileniem wojny domowej w Syrii – Waszyngton więc przyglądał się tylko, jak kolejne mocarstwa angażują się w ten konflikt, sam z konieczności przyjmując rolę obserwatora. Jednocześnie Irak, pozostawiony sam sobie i podbijany przez tzw. Państwo Islamskie (ISIS), pogrążał się w chaosie. Obama długo nie ulegał pokusie powrotu, aż do chwili, gdy bojownicy ISIS zaczęli mordować przed kamerami obywateli USA. I trzeba było wracać.
Idealny wybór
Obama nie był pod tym względem wyjątkowy. Prezydentura George’a W. Busha rozpoczęła się od haseł izolacjonistycznych, w 2000 r. nowa administracja głosiła, że Bliski Wschód jest areną działania wielu mocarstw i że stabilność regionu może zapewnić tylko jakiś model równowagi wpływów, a nie bezpośrednie zaangażowanie. Aż przyszedł 11 września, a potem interwencja w Afganistanie i w Iraku. Na długie lata do regionu trafiły setki tysięcy amerykańskich żołnierzy, Waszyngton wydał na tę eskapadę już ponad 13 bln dol.
– W samym wycofywaniu się Ameryki z Bliskiego Wschodu nie ma nic złego – twierdzi Stephen M. Walt, profesor politologii z Uniwersytetu Harvarda.