Kilka dni po powrocie do Teheranu Ruhollah Chomeini zaapelował do Irańczyków, żeby nie kupowali nowych domów i mieszkań. „Zapewni je wam rewolucja” – przekonywał przyszły Najwyższy Przywódca. Obiecał również, że teraz zyski z eksportu ropy „trafią na stoły wszystkich Irańczyków”. Rewolucja, która po powrocie Chomeiniego 1 lutego 1979 r. weszła w ostateczną fazę, deklaratywnie była więc nie tylko islamska, ale również socjalna. Islam miał jej dać legitymację a priori. A socjal – uzasadnienie post factum. Na obu tych frontach rewolucja w Iranie poniosła klęskę.
Islamska legitymacja rewolucji od początku była podważana przez część ajatollahów. Szyizm, dominujący w Iranie nurt islamu, przed Chomeinim w zasadzie nie miał tradycji politycznych. Cechował się raczej wycofaniem w sprawach publicznych i neutralnością. W tym sensie rewolucja 1979 r. nie była konserwatywna, tylko modernistyczna: wyprodukowała zupełnie nowy ustrój polityczny, który dla wielu duchownych był (nadal jest) sprzeczny z islamem. Po latach represji tych właśnie protestujących duchownych coraz głośniej słychać. I coraz częściej trafiają oni za kratki. Tak jak niedawno popularny ajatollah Hosejn Szirazi, którego aresztowanie wywołało demonstracje w kilku miastach Iranu.
Ale również na poziomie stricte religijnym rewolucja okazała się fiaskiem. Mimo że reżim dysponuje potęgą państwa i przymusu, wszelkie dostępne statystyki pokazują spadek religijności, zarówno w deklaracjach, jak i w praktyce. Jeszcze dekadę temu wezwanie do modlitwy ustalało rytm dnia w całym kraju. Dziś w dużych miastach Iranu muezina słychać raz w tygodniu, w piątkowe południe. Podobnie jest z modleniem się w meczecie – w stolicy takie zbiorowe modły odbywają się tylko na Uniwersytecie Teherańskim. Według Mohammada Tabaara, badacza religijności w Iranie, dziś mniej Irańczyków deklaruje się jako wierzący niż przed rewolucją.
1.
Nie spełniło się również marzenie o egalitarnym społeczeństwie jako produkcie rewolucji. Rządzący ajatollahowie skasowali monarchię, znacjonalizowali przemysł, złupili bogatych i wypędzili z kraju klasę średnią. W efekcie, jak pokazuje ostatni raport Banku Światowego, Irańczycy stali się społeczeństwem biednych z wysepkami bogactwa w kilku największych miastach, i to często wynikającego z bliskości władzy, a nie z własnej przedsiębiorczości. Jakby na złość Chomeiniemu, wokół eksportu ropy powstały nieliczne „ciche fortuny”, jak Irańczycy mówią o bogaczach z północnego Teheranu, którzy niemal całe życie spędzają za trzymetrowymi murami. A mieszkań opuszczonych przez emigrujących opozycjonistów starczyło tylko dla garstki towarzyszy.
Na czym więc opiera się dziś 40-letnia rewolucja? – Powiedzieć, że na sile i opresji, byłoby karygodnym uproszczeniem, bo ma ona wielu gorących zwolenników, którym zapewniła poczucie godności i awans społeczny – uważa politolog z Uniwersytetu Teherańskiego Abbas Amanat. – Ale nie będzie wielką przesadą teza, że rewolucja islamska przetrwała cztery dekady przede wszystkim siłą swoich wrogów. Najpierw, według Amanata, rewolucję islamską uratowała wojna, którą wypowiedział Iranowi Saddam Husajn we wrześniu 1980 r., gdy pierwszy żar rewolucji zdawał się wygasać. Ośmioletnie zmagania z Irakiem, w wyniku których śmierć poniosło ponad milion ludzi, stały się później podstawą martyrologii i mitem założycielskim republiki islamskiej. – Żaden wróg nie przyczynił się jednak w takim stopniu do powstania i przetrwania reżimu ajatollahów, jak Stany Zjednoczone. I kiedy już wydawało się, że poprzednia administracja USA wytrąci irańskiemu reżimowi ten argument za istnieniem, nastał Donald Trump.
2.
Po drugiej wojnie światowej większość świata muzułmańskiego wyzwoliła się spod europejskiego kolonializmu, żeby zaraz później stać się przedmiotem zimnowojennej rywalizacji. Państwami frontowymi stały się przede wszystkim Turcja i właśnie Iran. Związek Radziecki oba te kraje próbował wciągnąć do swojego obozu, finansując lokalnych komunistów. I w obu przypadkach zareagowali Amerykanie, którzy zaoferowali pomoc lokalnym władzom w zamian za „zapisanie się” do zachodniego obozu. Ankara i Teheran przyjęły ofertę Waszyngtonu.
W rezultacie tego porozumienia w obu krajach rozpoczął się proces demokratyzacji. I na tej fali w 1951 r. premierem Iranu został Mohammad Mosaddegh, zapalczywy modernizator i zwolennik rozdziału państwa i religii, ale jednocześnie potrafiący dogadać się z duchownymi. Jego sukces był tym większy, że wśród Irańczyków rosło niezadowolenie z rządów szacha Rezy Pahlaviego, który m.in. pozwolił na rabunkową eksploatację przez Brytyjczyków, a później Amerykanów irańskiej ropy naftowej. Korzystając z tych nastrojów, Mosaddegh w 1953 r. ogłosił nacjonalizację przemysłu naftowego, co sprowadziło na Iran srogie sankcje, a kilka miesięcy później z brytyjskiej i amerykańskiej inspiracji doszło do zamachu stanu, który obalił Mosaddegha. I wszystko wróciło do „normy”.
Tamten zamach wśród Irańczyków, ale także szerzej – na całym muzułmańskim Bliskim Wschodzie – wzbudził poczucie upokorzenia, zdrady i bezsilności. Dla wielu muzułmanów przekaz był jasny: możecie sobie demokratycznie wybierać władze, dopóki nie działają sprzecznie z interesami Zachodu. I to poczucie jest do dziś podstawą antyzachodniej opowieści snutej – niebezpodstawnie – nie tylko przez irański reżim, ale też przez islamistów w ogóle. A w 1979 r. doprowadziło do wybuchu.
3.
Islamska rewolucja wywróciła stolik nie tylko w Iranie, ale też w całym regionie. Zachwiała zimnowojenną równowagą. Amerykanie nie tylko stracili kluczowego sojusznika, ale też zyskali wroga. Rozochocony Związek Radziecki chwilę później ruszył na Afganistan. A w 1980 r. wybuchła krwawa wojna Iraku z Iranem, w której po stronie Husajna stanęli Amerykanie. Oba te konflikty rozpoczęły reakcję łańcuchową w regionie: iracka inwazja na Kuwejt, dwie wojny w Zatoce, powstanie Al-Kaidy, zamachy z 11 września i w końcu wojna z terrorem.
Islamska rewolucja rozpoczęła również polityczną wojnę wewnątrz islamu, w której stanęli przeciwko sobie sunnici i szyici, Iran i Arabia Saudyjska jako patroni tych dwóch nurtów w islamie. Wojnę, która wciąż się tli w Jemenie, Iraku i Syrii. Rewolucja w Iranie stała się w końcu przykładem dla wszystkich muzułmanów, że państwo islamskie nie musi być tylko marzeniem. Że można wypowiedzieć wojnę starym, świeckim dyktaturom wspieranym przez Zachód i wygrać.
Przez lata 80. i 90. XX w. praktycznie we wszystkich muzułmańskich państwach powstały partie islamskie. Deklarują one, że świecki model rozwoju zawiódł i jedynie ich propozycja – państwo islamskie – jest w stanie zapewnić nie tylko rzeczony rozwój, ale i zbawienie. Problem w tym, że model ten, jak dotychczas, nie sprawdza się nawet w ojczyźnie islamskiej rewolucji.
Porewolucyjny Iran przeżył już co najmniej trzy „kryzysy uliczne”, jak sami mówią o nich Irańczycy. Pierwszy w 1999 r. zapoczątkowali studenci. Oburzyło ich zamknięcie wzywającej do reform gazety, mimo że było to krótkie okno czasowe, gdy w Teheranie rządzili reformatorzy. Studenci nie znaleźli jednak sojuszników i „kryzys” został stłumiony w sześć dni.
Drugi „kryzys” zwany jest czasami zieloną rewolucją (2009–10). Jego liderom przez prawie rok udało się mobilizować Irańczyków do demonstrowania na ulicach. Wówczas zapalnikiem było uzasadnione podejrzenie, że władze sfałszowały wyniki wyborów prezydenckich, ale żądania demonstrujących szły znacznie dalej, dotycząc demokracji jako takiej. W obu tych „kryzysach ulicznych” siłą napędową byli wykształceni młodzi Irańczycy, przeważnie z dużych miast.
Dziś mamy trzeci „kryzys”, który tli się już ponad rok. Tym razem do buntu wezwali jednak głównie robotnicy i mali przedsiębiorcy. Natomiast klasa średnia praktycznie nie zareagowała. Zaczęło się od żądań ekonomicznych, ale dziś to już etap haseł „Śmierć dyktatorowi” (Najwyższemu Przywódcy Alemu Chameneiemu) i „Śmierć Hezbollahowi”. Demonstranci domagają się skończenia z ideologizacją polityki zagranicznej, która kosztuje krocie (na sam Hezbollah Iran przekazuje co miesiąc 20 mln dol.). Szczególnie że państwo nie jest w stanie zapewnić Irańczykom podstawowej osłony socjalnej, o której tak wiele mówił 40 lat temu Chomeini.
Bezrobocie w Teheranie jest dziś na poziomie 14 proc., według danych rządowych. Ale już na prowincji, szczególnie w południowo-wschodniej części kraju, potrafi sięgać 45 proc., a w niektórych miastach nawet 60 proc. To wewnątrzirańskie rozdarcie ekonomiczne między centrum i peryferiami coraz bardziej przypomina sytuację przedrewolucyjną z końca lat 70. Tych, którzy dziś nie są zadowoleni z reżimu i coraz częściej demonstrują to niezadowolenie na ulicach, jeden z najważniejszych ideologów rewolucji 1979 r. Ali Szariati nazwałby „uciśnionymi”. Według Szariatiego cztery dekady temu to właśnie „uciśnieni” byli siłą napędową rewolucji. A ich głównym celem było stworzenie egalitarnego społeczeństwa. Tego samego domagają się dziś uczestnicy ulicznych demonstracji w Teheranie czy Meszhedzie.
4.
– W normalnych warunkach tak głęboki kryzys ideologicznej i gospodarczej legitymacji reżimu musiałby doprowadzić do ewolucji systemu, a być może nawet jego obalenia od wewnątrz – twierdzi irański politolog Shahir Shahidsaless, autor m.in. książki „The Rise of Nationalist Favour in Iran” („Wzrost nacjonalistycznego ferworu w Iranie”). – Tu jednak z pomocą ajatollahom przychodzi prezydent USA Donald Trump, który od początku swoich rządów prowadzi świadomą kampanię, aby sprowokować, zastraszyć i ostatecznie obalić reżim z zewnątrz.
Trump i jego doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton ostrzegają, że Iran może odbudować swoje imperium, zdominować Bliski Wschód i przy okazji przejąć kontrolę nad roponośną Zatoką Perską. To ma tłumaczyć m.in. bezwarunkową pomoc, jakiej prezydent USA udziela Saudyjczykom i Izraelowi. Było też usprawiedliwieniem dla zerwania umowy nuklearnej z Iranem w maju 2018 r.
Jednocześnie trudno dostrzec szanse na tę irańską hegemonię. W tak skomplikowanym regionie potrzebna byłaby do tego potężna armia. A mimo niewątpliwych zdolności paradnych irańskie wojsko jest bardziej drogim programem socjalnym niż instrumentem zbrojnym. W wartościach bezwzględnych na obronę wydają dużo mniej pieniędzy niż Polska, przy czym mowa o państwie pięciokrotnie większym i populacji ponad 83 mln.
Iran ma przeciwko sobie koalicję państw – Arabia Saudyjska, Jordania, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Egipt i Izrael – których łączna populacja grubo przekracza 100 mln, skumulowane PKB jest czterokrotnie większe niż irańskie, a wydatki na obronność są pięciokrotnie wyższe. W dodatku chodzi tu o obronność na możliwie najwyższym poziomie technicznym, gdyż poza Egiptem i Jordanią kraje te mają dostęp do najnowszego sprzętu z Ameryki. Nie mówiąc już o broni nuklearnej, którą „półoficjalnie” posiada Izrael.
Zwolennicy teorii o irańskiej hegemonii (nie tylko Trump i Bolton, ale również Henry Kissinger) odpowiedzą w tym miejscu, że przecież nie chodzi tu o okręty czy czołgi, ale o nieformalne wpływy, jakie Iran ma w państwach regionu. I trudno im zaprzeczyć: Hezbollah w południowym Libanie, Baszar Asad w Syrii, Huti w Jemenie czy kilka ważnych partii w sąsiednim Iraku. Ale Teheran nie miałby takich wpływów, gdyby wcześniej Amerykanie, dajmy na to, nie obalili Saddama Husajna.
Poza tym wpływ Iranu na swoich „klientów” w regionie nie jest większy niż Amerykanów na swoich. I tak jak w przypadku USA nie jest to wpływ nieograniczony: żaden z sojuszników Iranu nie zrezygnuje z własnych interesów w imię odbudowy imperium perskiego. Zamiast do imperium finansowanie swoich „klientów” doprowadziło jak dotychczas do kryzysu finansowego w Iranie i do cichego, antyirańskiego sojuszu Arabii Saudyjskiej i Izraela.
Kolejnych przeszkód na drodze do odrodzenia perskiego imperium jest wiele. Reżim ajatollahów nierozerwalnie wiąże się z szyizmem, wyraźnie mniejszościową frakcją w islamie. W dodatku irański szyizm otoczony jest głównie przez państwa, w których władzę trzymają sunnici. Również etniczność może tu stanowić problem: Persowie to nie Arabowie i trudno sobie wyobrazić, że któryś z arabskich sąsiadów stanie po stronie Teheranu w konflikcie z innym państwem arabskim.
5.
Prezydent USA oficjalnie zaprzecza, że jego celem jest zmiana reżimu w Iranie. Ale mówi o tym wprost John Bolton: „Oficjalnym celem amerykańskiej polityki powinno być zakończenie rewolucji islamskiej z 1979 r. przed jej 40. urodzinami”. W telewizji Fox News Bolton przekonywał również, że „naszym celem powinna być zmiana reżimu w Iranie”.
Według politologa Stephena M. Walta z Harvardu Donald Trump, jako nowicjusz w prawach międzynarodowych, przyjął bez zastrzeżeń uproszczoną – żeby nie powiedzieć prostacką – opowieść o Iranie jako zagrożeniu dla świata, suflowaną mu m.in. przez Beniamina Netanjahu. Podobny punkt widzenia prezentują zresztą amerykańscy sojusznicy z Zatoki Perskiej.
Trump znów – tak jak Netanjahu – traktuje również „irańskie zagrożenie” jako potencjalnie ważny instrument polityki wewnętrznej, uważa Walt. Dziś może jeszcze nie tak przydatny, ale gdy demokratyczna Izba Reprezentantów i komisja Mullera ds. kontaktów z Rosjanami urządzą Trumpowi „piekło”, kryzys zagraniczny czy wręcz wojna posłużą do odciągnięcia uwagi lub mobilizacji wyborców. W ten sposób, według profesora Harvardu, „produkowane” jest zagrożenie irańską hegemonią na Bliskim Wschodzie, które kiedyś może posłużyć do uzasadnienia ataku.
6.
W takich okolicznościach 13 i 14 lutego w Warszawie ma się odbyć międzynarodowa konferencja, współorganizowana przez rządy Polski i USA. Według naszych informacji Waszyngton zwrócił się do Warszawy o jej przygotowanie pod koniec grudnia. Jak wówczas mówili nam przedstawiciele polskiego MSZ, miało to być „forum dyskusji o nowej architekturze bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie, z możliwie szerokim udziałem państw z regionu”.
Koncepcja jednak niespodziewanie zmieniła się na początku stycznia. Sekretarz stanu Mike Pompeo w trakcie głośnego wystąpienia w Kairze powiedział wprost, że na warszawskim spotkaniu ma powstać „antyirański sojusz”. W MSZ ludzie bezpośrednio związani z organizacją konferencji byli bardzo zaskoczeni. Zwrócili uwagę, że dzięki poprawnym relacjom z Teheranem Polska dużo lepiej spełniłaby rolę pośrednika i mediatora niż – jak to ujął jeden z polskich dyplomatów – „Sancho Pansy Trumpa w jego krucjacie przeciwko irańskim wiatrakom”.
Kierownictwu MSZ i polskiemu rządowi najwyraźniej odpowiada taka rola, bo powściągliwy dotychczas minister Jacek Czaputowicz powiedział w Brukseli: „Chcę powiedzieć wyraźnie, że Iran nie będzie zaproszony na tę konferencję; byłoby to zagrożenie dla spokojnego prowadzenia obrad”. W reakcji m.in. na tę wypowiedź kolejne państwa zaczęły się wycofywać z konferencji i jeszcze w piątek 25 stycznia nie było pewne, czy w ogóle się ona odbędzie.
„Nikt nie zrobił dla bezpieczeństwa obecnej władzy tyle co Amerykanie” – pisze o ajatollahach Fazeh Haszemi, irańska aktywistka polityczna, córka byłego prezydenta Iranu Akbara Haszemiego Rafsandżaniego. Według niej każda rewolucja niczym tlenu potrzebuje wroga. Jeśli pokonała już tego wewnętrznego, to przyda się każdy zewnętrzny. I kolejne rządy USA doskonale (świadomie?) wpasowywały się w ten scenariusz, rozpisany już 40 lat temu. „Irracjonalność amerykańskiej polityki wobec Iranu to temat bardziej dla psychiatrów niż politologów”.