W piątek prezydent USA zgodził się podpisać ustawę budżetową bez żądanej przez siebie kwoty 5,6 miliarda dolarów na budowę muru, co zakończyło najdłuższy w historii USA częściowy paraliż administracji rządowej, tzw. government shutdown (dosłownie: zamknięcie rządu), wskutek wstrzymania jej finansowania. 800 tys. pracowników federalnej administracji dostanie zaległe wypłaty, a część z nich wróci do pracy po ponad miesięcznym bezpłatnym urlopie (pracowali bez zapłaty tylko tzw. pracownicy niezbędni, jak agenci FBI, kontroli lotów na lotniskach i służby imigracyjne).
Symboliczna przegrana Trumpa
Bezprecedensowe ustępstwo Trumpa, który kreował się dotąd na twardego faceta nieuznającego kompromisów, ma z tego względu wymiar także symboliczny. I jest ogromnym zwycięstwem demokratycznej przewodniczącej Izby Reprezentantów Nancy Pelosi, od listopadowych wyborów stojącej na czele większości jej partii. Biały Dom liczył na podziały wśród demokratów w sprawie muru, znienawidzonego przez partyjną lewicę, ale życzliwiej postrzeganego przez umiarkowanych demokratycznych polityków ze stanów, które głosowały na prezydenta. Kongresmenka z Kalifornii okazała się jednak prawdziwym liderem potrafiącym zjednoczyć swoje stronnictwo, działając razem z przywódcą demokratycznej mniejszości w senacie Chuckiem Schumerem.
Prezydent ustąpił, bo jego upór w sprawie muru okazywał się coraz bardziej bezproduktywny i coraz bardziej szkodził jemu i całej Partii Republikańskiej (GOP). Sondaże przez cały czas konfrontacji wskazywały, że większość Amerykanów stoi w tej kwestii po stronie Demokratów. Trump na samym początku sam pogorszył swoją sytuację, oświadczając w grudniu, że to będzie „jego shutdown” i bierze za niego pełną odpowiedzialność. Była to taktyka obliczona, jak zwykle, na umocnienie poparcia w „jądrze” jego elektoratu i zaimponowanie swoją pryncypialnością innym wyborcom, których usiłowano przekonać, wbrew faktom, że mur zwiększa bezpieczeństwo kraju. Okazała się samobójcza.
Czytaj także: Triumfalny powrót Nancy Pelosi
Presja na Biały Dom
Paraliż administracji z czasem zaczął doskwierać wysłanym na bezpłatny urlop lub pracującym za darmo pracownikom federalnym, bo wielu z nich ma długi. Stanęli w kolejkach po zasiłki, marznąc na mrozie wyjątkowo surowej w tym roku zimy. Z powodu shutdownu rosły zakłócenia ruchu lotniczego – samoloty coraz bardziej się spóźniały, a coraz więcej kontrolerów bagażu i pasażerów nie stawiało się do pracy. Ludzie zaczynali mieć dość shutdownu, ale najbardziej Republikanie w Kongresie, którzy obawiają się, że cała ta sytuacja będzie ich drogo kosztować w przyszłych wyborach. Dlatego wywarli presję na Biały Dom, żeby prezydent, którego słupki poparcia spadły do 37 procent, ochłonął i przestał zachowywać się jak uparte dziecko, któremu odmawia się cukierków.
To głównie pod ich wpływem Trump skapitulował. Teraz nie mogą mu tego darować ultrasi w GOP. Egeria skrajnej prawicy, telewizyjna komentatorka Ann Coulter nazwała prezydenta „mięczakiem”. Innymi słowy, Trump nie zyskał nic u demokratów, którzy nigdy się z nim nie pogodzą, i stracił wśród tych, którzy popierali go najgoręcej. A z Pelosi przegrał także inne starcie – o swoje orędzie o stanie państwa. Przewodnicząca, jako gospodyni Izby Reprezentantów, nie pozwoliła mu na wygłoszenie tam tradycyjnego dorocznego przemówienia, dopóki shutdown się nie zakończy. Teraz się zakończył, ale z technicznych przyczyn orędzie nie będzie mogło być wygłoszone w planowanym terminie 27 stycznia, tylko w tydzień potem. Kolejna PR-owa klęska.
Wojna o mur trwa
Wojna o mur nie jest jeszcze rozstrzygnięta. Podpisany przez Trumpa budżet finansuje wydatki na rząd tylko przez trzy tygodnie, więc w lutym potrzebna będzie następna ustawa. To oczywiście okazja do kolejnych negocjacji. Ale Trump teraz już wie z doświadczenia, że szantażowanie shutdownem nie popłaca – jak to zresztą zawsze się zdarzało w przeszłości w czasie podobnych sporów Białego Domu z opozycją. Niewykluczone więc, że tym razem rzeczywiście spróbuje środków nadzwyczajnych, czyli skorzysta ze swych prezydenckich uprawnień do ogłoszenia emergency, stanu wyjątkowego, który pozwoli na sfinansowanie wymarzonego muru bez zgody Kongresu. Namawiają go do tego nie tylko ekstremiści na prawicy – środowisko Breitbart News – lecz nawet niektórzy mainstreamowi republikanie jak senator Lindsey Graham.
Byłby to jednak krok bardzo ryzykowny. Wprowadzenie stanu wyjątkowego z takiego wydumanego powodu jak rzekome oblężenie granicy – bo jej poważnego zagrożenia nie ma, nielegalna imigracja do USA spadła w ostatnich 10–15 latach – zostanie natychmiast zaskarżone w sądach. W Sądzie Najwyższym, gdzie sprawa może ostatecznie trafić, dominują sędziowie konserwatywni, w tym dwaj nominaci Trumpa, ale nawet oni mogą nie przyznać mu racji, bo w kwestiach prerogatyw prezydenta także przeważająca większość prawicowych jurystów orzeka ostrożnie, aby nie naruszyć konstytucji, gdzie równowaga władz jest świętością, i nie narazić się na zarzut politycznej stronniczości.
Czytaj także: Migranci cierpią i bez muru Trumpa
Trump na straconej pozycji
A poza tym użyciu emergency jako broni w walce o mur sprzeciwia się większość republikanów. Tych rozsądnie i odpowiedzialnie myślących, bo rozumieją oni, że kiedy polityczne wahadło obróci się w drugą stronę i Biały Dom przejdzie w ręce Demokratów, ich prezydent może w odwecie zastosować podobny, drastyczny środek. A nadmierny rozrost władzy prezydenckiej nie leży w interesie kraju. Trump stoi więc w walce o mur na straconej pozycji.
Jedynym dla prezydenta „plusem” kapitulacji w sprawie muru może być to, że wiadomość o tym nieco przysłoniła inny niekorzystny dla niego news, który media podały tego samego dnia – o aresztowaniu jego byłego doradcy Rogera Stone′a pod zarzutem okłamywania władz śledczych w sprawie kontaktów trumpistów z Rosjanami w czasie kampanii wyborczej w 2016 r. Ale z kłopotów swego pretorianina Trump też na pewno się nie cieszy... Marnie zaczął się dla niego nowy rok.
Czytaj także: Trumpowi ufa na świecie mniej osób niż Putinowi