W zeszłym tygodniu Bogotá obudziła się na dźwięk jednego z najgorszych możliwych budzików: potężnego wybuchu. Naładowana 80 kg trotylu furgonetka krótko po dziewiątej rano w czwartek staranowała bramę stołecznej akademii policyjnej i uderzyła w jeden z tamtejszych budynków, a wywołana w ten sposób eksplozja zabiła 21 osób (w tym kierowcę zamachowca) i raniła kolejnych 68. Ofiar byłoby znacznie więcej, gdyby nie to, że w tym czasie większość miejscowych kadetów brała udział w ceremonii zaprzysiężenia nowego rocznika na odległym o kilkaset metrów placu.
Dla kolumbijskiej stolicy taki zamach terrorystyczny to powrót do bolesnej przeszłości. Bomby i samochody pułapki były często stosowanym narzędziem w wojnie domowej, jaką przez pół wieku toczyły pomiędzy sobą siły rządowe, komunistyczne partyzantki, prawicowe paramilitarne bojówki oraz kartele narkotykowe – największy szok wywołał zlecony przez słynnego Pablo Escobara atak z grudnia 1989 r., w którym bandyci zdetonowali 500 kg materiałów wybuchowych w samym centrum miasta, zabijając 52 osoby i raniąc ponad tysiąc.
I choć na prowincji co jakiś czas wciąż dochodzi do wybuchów, to w samej Bogocie ataku o podobnej skali nie było od 2003 r., kiedy dyskotekę w centrum zaatakowała komunistyczna partyzantka FARC. Dziś organizacja jest już po demobilizacji i działa jako legalna partia polityczna – jej drogą chciałaby podążyć mniej znana marksistowsko-chrześcijańska partyzantka ELN. Czyli ta sama, która przyznała się do zorganizowania zamachu na koszary.
Czytaj także: Koniec wojny domowej w Kolumbii
Chrześcijańscy marksiści
Prezydent Kolumbii Iván Duque wezwał Hawanę do wydania przebywających na jej terenie dowódców ELN. To właśnie sukces rewolucji kubańskiej był przed laty inspiracją dla powstania tej partyzantki.
Po dziesięcioletniej wojnie domowej trwającej od 1948 do 1958 r. (znanej po prostu jako La Violencia, pol. „Przemoc”) Kolumbia została z 200 tys. ofiar śmiertelnych i 2 mln wewnętrznych uchodźców. Lewicowi studenci uważali, że ich państwo wcale nie jest demokratyczne i nie spełnia społecznych oczekiwań, w czym zgadzali się z nimi katoliccy księża pracujący wśród biedoty. Jedni i drudzy połączyli siły właśnie w założonej w 1965 r. Armii Wyzwolenia Narodowego (hiszp. Ejército de Liberación Nacional, ELN), której pierwsi członkowie zostali wyszkoleni na Kubie. Partyzantkę rozsławił Camilo Torres Restrepo, kapelan na Narodowym Uniwersytecie Kolumbii oraz jeden z twórców teologii wyzwolenia: duchowny już w pierwszym roku działalności zginął z karabinem w ręku i stał się rewolucyjną ikoną. Jego śmierć pomogła przyciągnąć w szeregi innych księży, w tym urodzonego w Hiszpanii Manuela Péreza, który stał na czele partyzantki od lat 70. aż do śmierci na wirusowe zapalenie wątroby w 1998 r.
Ksiądz Pérez nadał partyzantce ideologiczny rys, nacechowany jednoczesnymi odniesieniami do Marksa i Jezusa. Ale nie okazywał chrześcijańskiego miłosierdzia. To pod jego rządami ELN zaczęła wymuszać haracze, porywać ludzi dla okupu, torturować i zabijać chłopów podejrzanych o donoszenie władzom oraz czerpać zyski z przemytu kokainy dla rosnących w siłę karteli narkotykowych. Od śmierci duchownego działająca dalej według opracowanych przez niego zasad partyzantka zamordowała w atakach terrorystycznych oraz zwykłych egzekucjach w sumie ponad 5 tys. osób.
Kokaina cenniejsza od pokoju
Dziś ELN jest ostatnią dużą (około 1,5 tys. członków) i aktywną partyzantką w całej Ameryce Łacińskiej. Od dawna sygnalizuje jednak, że chciałaby to zmienić. Po tym, jak jej większa konkurentka komunistyczna FARC zawarła układ pokojowy z rządem i rozbroiła się w zamian za częściową amnestię oraz gwarancję kilku lat stałego zasiadania w parlamencie, również organizacja księży marksistów postanowiła iść tą drogą.
Choć jej strategia jest, delikatnie mówiąc, kuriozalna. W ciągu 17 miesięcy formalnych rozmów pokojowych z władzami organizacja przeprowadziła prawie 400 ataków i zabiła 100 osób, cały czas porywając też ludzi dla okupu. Po ataku na policyjne koszary Bogotá powiedziała dość i zawiesiła listy gończe za przywódcami ELN.
Część przebywa w Hawanie, która pośredniczyła w rozmowach pokojowych z rządem (na Kubie były też prowadzone wcześniejsze negocjacje z FARC). Jest wśród nich Nicolás Rodríguez Bautista, bardziej znany jako Gabino, który był jednym z członków założycieli ELN, a potem przejął dowodzenie po śmierci księdza Péreza. Ale eksperci oceniają, że w rzeczywistości nie ma dziś już takiej władzy jak poprzednik, a partyzantka działa jak federacja dość autonomicznych oddziałów. Większość z nich traktuje marksistowsko-chrześcijańską ideologię tylko jako przykrywkę dla prawdziwego sensu działalności: przemytu kokainy.
Co może tłumaczyć, dlaczego ELN nie zaniechało ataków podczas rozmów pokojowych. Eksperci komentują, że z jednej strony organizacja chciała rozmawiać z pozycji siły, zademonstrować, że wciąż jest niebezpieczna i demobilizacja to z jej strony ustępstwo. Ale z drugiej część jej członków po prostu nie chce porzucać dotychczasowego życia i nie jest zachęcona przykładem FARC: jej partia polityczna okazała się niewypałem, w wyborach zbierając minimalne poparcie, a ponad tysiąc partyzantów nie złożyło nigdy broni i wciąż walczy, nierzadko w szeregach „siostrzanej” ELN.
Tak więc, choć demobilizację FARC przedstawiano jako koniec najdłuższego konfliktu zbrojnego w Ameryce Łacińskiej, to w rzeczywistości do pokoju jest jeszcze daleka droga.
Czytaj także: Demokracja w Ameryce Łacińskiej