Premier Theresa May w zeszły wtorek przegrała głosowanie nad wynegocjowaną przez swój rząd umową brexitową z Unią Europejską. Przegrała sromotnie, przeciwnicy porozumienia osiągnęli gigantyczną przewagę 230 głosów. Dzień później May z kolei wygrała głosowanie w sprawie wotum nieufności dla swojego rządu. Postawiło ją to w niezręcznej sytuacji: pozostała na stanowisku, ale jej kluczowa umowa została podarta na strzępy i wyrzucona przez okno.
Irlandzki dylemat
Nie do przyjęcia dla brytyjskich posłów okazała się przede wszystkim kwestia granicy między Irlandią a Irlandią Północną. Rząd Theresy May chce wyjść z Unii, ale nie chce wprowadzenia posterunków granicznych i celnych. Otwarta granica jest bowiem elementem porozumienia wielkopiątkowego, które w 1997 r. zakończyło erę terroryzmu. Zamknięcie granicy oznaczałoby też podcięcie perspektyw wzrostu gospodarczego dla północnej części wyspy. Z drugiej strony granica irlandzko-irlandzka po brexicie stanie się przecież zewnętrzną granicą Unii, tak jak np. nasza granica z Ukrainą.
Brytyjczycy przekonują, że wszystko załatwi przyszła umowa Londynu z Brukselą, która pozwoli na utrzymanie niezaburzonego handlu między stronami. A co jeśli nie uda się jej wynegocjować do końca 2020 r., gdy Wielka Brytania ma ostatecznie wypaść z unijnego rynku wewnętrznego i unii celnej? Rozwiązaniem problemu miał być tzw. backstop. W uproszczeniu oznacza on, że w północnej Irlandii dalej obowiązywać będzie większość unijnych reguł rynku wewnętrznego, a cała Wielka Brytania pozostanie częścią unii celnej. To po co ten cały brexit? – pytają przeciwnicy May.
Plan B? Jaki plan B
Po przegranym głosowaniu May miała kilka dni na to, żeby wrócić do Westminsteru z planem B, czyli propozycją nowego porozumienia z Unią. Umowy jednocześnie możliwej do przełknięcia dla Brukseli i innych europejskich stolic (a Unia nie chce wracać do rozmów i znacząco zmieniać wynegocjowanego z trudem porozumienia), jak i parlamentarnej większości w jej kraju.
To było niewykonalne zadanie, bo w Wielkiej Brytanii przeciwko umowie głosowali i zwolennicy „twardego brexitu”, czyli ostrego zerwania więzów z Unią, i „miękkiego brexitu”, czyli pozostania na stałe w unii celnej, a także pozostania w Unii. Nie sposób zmienić umowy tak, żeby ich wszystkich zadowolić.
Czytaj także: Brytyjczycy kłócą się o brexit, dla Unii sprawa jest zamknięta
Do tego każda partia ma swoje problemy lub chce przy tej okazji załatwić swój własny interes. Rządzący konserwatyści są podzieleni w kwestii tego, na ile brexit musi być „twardy”. Największa partia opozycyjna – laburzyści – chce doprowadzić do upadku rząd May i przedterminowych wyborów. Koalicjanci May z małej północnoirlandzkiej partii DUP nie chcą dopuścić do jakiegokolwiek zróżnicowania reżimów prawnych między swoim regionem a resztą kraju.
Różne ugrupowania pozostają zakładnikami partyjnych interesów, a czas nieubłaganie mija. Jeśli do 29 marca nie uda się zawrzeć i ratyfikować porozumienia, grozi nam „brudny brexit”, czyli bez porozumienia. To może oznaczać kolejki na granicach, problemy z dostawami towarów (w tym np. leków), załamanie na giełdach i szereg innych problemów.
Czego nie chce brytyjska premier
Co dziś obiecała Theresa May? Brytyjska premier na razie mówiła więcej o tym, czego nie chce. Nie chce dopuścić do „brudnego brexitu”, choć nie dała gwarancji, że do niego nie dojdzie. Nie chce drugiego referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii, bo – jak powiedziała – jej zadaniem jest doprowadzić do wykonania woli Brytyjczyków z pierwszego referendum, w czerwcu 2016 r.
Z tego samego powodu May nie zamierza taktycznie wycofywać brytyjskiego wniosku o wyjście z Unii, co mógłby być ostatnią deską ratunku przed „brudnym brexitem” w razie braku porozumienia. Nie chce też zmian w porozumieniu wielkopiątkowym – o tym, jak kruchy jest pokój w Irlandii Północnej, pokazał wczorajszy zamach bombowy w Londonderry.
Dla nas najważniejsze jest to, że nawet w wypadku braku porozumienia z Unią May obiecała respektować prawa unijnych obywateli w Wielkiej Brytanii, w tym Polaków. Zachowają oni wszystkie uprawnienia socjalne, w tym prawo do zasiłków. May wycofała się nawet z opłat, jakie cudzoziemcy mieli wnosić za rozpatrzenie wniosków o ich pozostanie w kraju. Podobnej postawy wobec Brytyjczyków premier oczekuje od państw Unii.
Kto pierwszy mrugnie
Co zatem planuje zrobić May? Obiecała dalsze konsultacje z partiami, które mają doprowadzić do przyjęcia porozumienia akceptowalnego dla większości w parlamencie. Rząd obiecał być bardziej „elastyczny, otwarty i włączający” parlament do dalszych negocjacji. W praktyce nie należy się jednak spodziewać rewolucji, bo na nią nie ma już czasu, a Unia nie jest gotowa na duże ustępstwa.
May liczy na to, że niektórzy posłowie zagłosują w końcu za porozumieniem, bo alternatywą jest zbliżający się „brudny brexit”. Nie ma co liczyć na poważne polityczne negocjacje, raczej czeka nas zabawa w to, „kto pierwszy mrugnie”. Tyle tylko, że stawka jest wyjątkowo wysoka. Kolejne głosowanie w brytyjskim parlamencie już w przyszłym tygodniu – 29 stycznia.
Czytaj także: Jak twardy brexit wpłynie na gospodarkę