Parlament Europejski przed kilku dniami poparł projekt nowych przepisów, które pozwalają na zawieszanie lub nawet zmniejszanie funduszy unijnych dla tych krajów, które mają systemowe („uogólnione”) kłopoty z praworządnością. To pomysł, który jeszcze przed rokiem był deprecjonowany przez PiS-owskich speców od UE jako „idea czysto publicystyczna”. Ale w maju 2018 r. został ujęty przez Komisję Europejską w projekt rozporządzenia, w sprawie którego pozytywnie – silną większością 397 do 158 głosów – wypowiedzieli się europosłowie. Bardzo możliwe, że unijne prace nad tym projektem przeciągną się na nową kadencję Parlamentu Europejskiego, ale zmiana jego kadencji nie przerywa prac legislacyjnych. I nawet przy liczniejszej niż teraz reprezentacji sił mocno eurosceptycznych w tej izbie nadal, wedle obecnych sondaży, utrzyma się solidna większość partii unijnego głównego nurtu, a zatem gotowych popierać nowe zasady broniące państwa prawa.
Główni płatnicy Unii chcą gwarancji niezależności wymiarów sprawiedliwości
Oczywiście, nowe reguły „pieniądze za praworządność” (odnoszące się do wypłat budżetowych od 2021 r.) czeka znacznie trudniejsza przeprawa w Radzie UE, gdzie do ich zatwierdzenia potrzeba głosów ministrów co najmniej 55 proc. krajów Unii reprezentujących 65 proc. ludności UE. Polska i Węgry najgłośniej podważają wiarygodność projektu jako pozbawionego podstaw w traktatach unijnych, a zatem – w domyśle – możliwego do podważenia w Trybunale Sprawiedliwości UE w Luksemburgu. Jednak w Radzie UE – wedle naszych szacunków – obecnie za nowymi zasadami jest większość. Idea powiązania unijnych funduszy z praworządnością wyszła z Niemiec w 2017 r., a i obecnie Berlin i Paryż pozostają jej twardymi promotorami. Główni unijni płatnicy potrzebują takiego instrumentu, by uzyskać zatwierdzenie własnych parlamentów dla składek do nowego budżetu UE. Holendrzy ostrzegają, że dla ich parlamentu to warunek nieodzowny.
„Pieniądze za praworządność” – gdy nie zadziała art. 7?
Głównym unijnym narzędziem sankcji (teoretycznie mogą być też finansowe) za łamanie wartości podstawowych UE jest art. 7 Traktatu o UE, który jednak przy nakładaniu kar na dany kraj Unii stawia nieosiągalny wymóg jednomyślności wszystkich pozostałych członków Rady Europejskiej. Dlatego bywa nazywany traktatową bronią nuklearną – o ogromnej sile rażenia, ale zaprojektowaną z myślą, że nie będzie nigdy użyta. Przepisy „pieniądze za praworządność” to zatem próba obejścia trudności z wymogiem jednomyślności poprzez mechanizm zawieszania lub zmniejszania funduszy na podstawie reguł nakazujących chronienie budżetu UE przed nadużyciami np. korupcyjnymi. A jeśli w danym kraju zagrożona jest niezależność wymiaru sprawiedliwości, tym samym zachwiana jest pewność rzetelnego ścigania i karania przekrętów korupcyjnych bądź nielegalnego upolitycznienia funduszy.
Służby prawne Rady UE ostatniej jesieni zgłosiły poważne zastrzeżenia co do projektu „pieniądze za praworządność”, ostrzegając przed dublowaniem art. 7. przy jednoczesnym omijaniu zasady jednomyślności. Ale na teraz wydaje się, że projekt może zostać tak doprecyzowany, by przejść przez sito prawników Unii. Zwłaszcza że wydatkowanie funduszy na Węgrzech jest już teraz – dla krytyków Viktora Orbána – mocnym przykładem nadużyć, do których prowadzi państwo zawłaszczane przez jeden ośrodek.
Czy przeciwnicy powiązania pieniędzy z praworządnością zawetują budżet Unii?
Polskiej dyplomacji pozostaje zatem trzymanie się nadziei, że Warszawie, Budapesztowi i innym przeciwnikom reformy uda się politycznie powiązać rozporządzenie „pieniądze za praworządność” z negocjacjami unijnego budżetu na lata 2021–27. Do jego zatwierdzenia trzeba jednomyślności krajów Unii, więc np. Polska może grozić wetem powiązanym z żądaniem rezygnacji z zasady wiązania funduszy z praworządności. To byłby bardzo skuteczny zabieg negocjacyjny, lecz grożący niewynegocjowaniem budżetu UE na czas. Unia by się nie zawaliła, bo ma możliwość uchwalania krótkoterminowych budżetów prowizorycznych np. na lata 2021 czy nawet 2022 (bez wymogu jednomyślności), ale taka dorywczość byłaby fatalna dla inwestycji z funduszy unijnych w krajach takich jak Polska. No i można sobie wyobrazić, jak w tak ostrym boju negocjacyjnym chudłaby koperta budżetowa dla Warszawy.
Czytaj także: Węgry wyprzedzają Polskę w budowie demokracji nieliberalnej
Polska wbrew sobie wzmacnia Unię
Obecna wersja projektu „pieniądze za praworządność” oddaje Komisji Europejskiej wstępną decyzję o zawieszaniu lub zmniejszaniu funduszy, którą Rada UE mogłaby uchylić tylko większością kwalifikowaną (55 proc. krajów, 65 proc. ludności). To byłoby bardzo wielkie wzmocnienie roli instytucji UE będące wynikiem sporu o praworządność z Polską, która od 2015 r. głosi potrzebę osłabiania euroinstytucji i „przywracania suwerenności” krajom Unii.
Czytaj także: Polsko, umyj uszy
To zresztą już kolejny przykład takiego paradoksu w ostatnich kilkunastu miesiącach. Najpierw Unia za sprawą Polski po raz pierwszy zainicjowała postępowania z art. 7. A potem – to największy przełom – Komisja Europejska postanowiła bronić Sądu Najwyższego dzięki nowatorskiej interpretacji Traktatu o UE, która – skoro „sędziowie polscy są sędziami Unii” – daje euroinstytucjom prawo do kontrolowania i strzeżenia niezależności wymiaru sprawiedliwości w krajach Unii. Stąd skarga do TSUE, jego wstępna decyzja o środku zabezpieczającym, która doprowadziła do wycofania czystki emerytalnej w SN.