Rosyjski prezydent Władimir Putin świetnie wie, kiedy składać wizytę w Belgradzie. W stolicy Serbii od kilku już tygodni trwają demonstracje przeciwko władzy prezydenta Aleksandara Vuczicia, którego autorytarne rządy dawno już przestały się podobać, zwłaszcza młodym inteligentom. To, co się odbywa teraz, jako żywo przypomina demonstracje przeciwko Miloszeviciowi w latach 90.
Putin chce utrzymać wpływy na Bałkanach
Wizyta Putina to dla Vuczicia cukiereczek. Jego zwolennicy mogą się poczuć dowartościowani, skoro szef Kremla, w asyście ministra sprawa zagranicznych, przyjeżdża do niewielkiego (choć ważnego) kraju i rozmawia o ważnych sprawach. Ważnych politycznie, ale i gospodarczo. Deklaracja przyjaźni, jaką złożyli sobie nawzajem obaj prezydenci, dowodzi, że Putin nie zamierza zrezygnować z utrzymywania swych wpływów na Bałkanach, a Vuczić może zagospodarować poparcie, jakie otrzymał z Moskwy. W sytuacji słabości sił opozycyjnych jego akcje mogą zwyżkować.
Czytaj także: Bałkanów nie można zostawić samopas. Rosja chętnie z tego skorzysta
Ta przyjaźń między Belgradem a Moskwą rozkwitła szczególnie silnie w czasie wojny z Kosowem, a zwłaszcza podczas bombardowania Serbii i Belgradu przez siły NATO. Moskwa nie uznała nigdy sankcji nałożonych na Serbię. Nie uznała też i nie uznaje niepodległości Kosowa. Co więcej, Putin podkreśla mocno, że Amerykanie przyczyniają się do destabilizacji na Bałkanach. Wielu Serbów myśli podobnie, nie bez racji zresztą.
I to jest drugie trafienie Putina: Prisztina ogłosiła, że będzie formować własną armię. Początkowo Waszyngton mocno skrytykował tę ideę, ale teraz już ją popiera, najwidoczniej przekonany przez kosowskich liderów. W końcu Amerykanie mają w Kosowie bazę wojskową, dobre stosunki z Prisztiną są im raczej niezbędne. Tymczasem Putin mówi to, co Belgrad, i zdania nie zmienia, jak to zrobił Trump. Mówi zatem, że utworzenie armii w Kosowie narusza słynną rezolucję 1244 Rady Bezpieczeństwa ONZ, która zezwala tam na obecność wyłącznie sił międzynarodowych. I że armia, jaka powstanie, zagraża stabilności w tej części Europy, gdzie stosunki nie są idealne. Belgrad uważa, że tak właśnie będzie, że powstanie armii to krok ku nowej wojnie. Wsparcie Putina w tej kwestii jest jak prezent na prawosławny Nowy Rok.
Zapowiedź kłopotów poniekąd już się rysuje, bo Prisztina nałożyła solidne cła na produkty z Serbii i Republiki Serbskiej w Bośni. Putin skrytykował ten gest, ma się rozumieć.
Serbia chce wstąpić do UE
Wszystko się pięknie układa, bo w polityce nie ma nic za darmo. Prawosławna cerkiew serbska nie poparła decyzji Konstantynopola o przyznaniu autokefalii Ukraińskiej Prawosławnej Cerkwi (Kijów świętował odłączenie od patriarchatu moskiewskiego w wigilię prawosławnego Bożego Narodzenia, 6 stycznia). Moskwa ten gest docenia, dlatego Putin złożył wizytę w największej na Bałkanach cerkwi św. Sawy w Belgradzie.
Ale ambicją Belgradu jest wstąpienie do UE. Poprawne stosunki z Prisztiną są jednym z warunków rozmów i negocjacji. Te stosunki były już uładzone, pod naciskiem Brukseli, i dzięki pomocy i pośrednictwu w negocjacjach pani Mogherini w 2013 r. Belgrad zawarł porozumienie ze swą zbuntowaną prowincją. Gwarantowało ono, że obie stolice nie będą sobie przeszkadzać w awansach europejskich i ułożą należycie wzajemne współistnienie. Także jeśli chodzi o sytuację mniejszości serbskiej w Kosowie i ciągły problem politycznego i narodowościowego konfliktu w Kosowskiej Mitrowicy. Wydawało się, że sprawa jest załatwiona. Ale niestety, radość trwała krótko. Dziś porozumienie istnieje przede wszystkim na papierze. Belgrad obawia się, że zostanie przez Brukselę przymuszony do uznania niezależności państwowej Kosowa. Vuczić, który wprawdzie odgrywa Europejczyka i demokratę, ale przez całe lata był wybitnym funkcjonariuszem partii nacjonalistycznej, w głębi serca nie potrafi i nie chce na to przystać.
Obiecał jednak Serbom, że wynegocjuje członkostwo w UE, to była zresztą przewodnia idea jego kampanii prezydenckiej. Tymczasem nie wydaje się, żeby ta obietnica została spełniona już wnet.
Serbowie zaczynają wątpić
Ma swoje racje Serbia, która straciła wiele lat objęta sankcjami, które nie dały nic oprócz zubożenia kraju i wepchnięcia go w czarną dziurę, z której nie tak łatwo się wydostać. A kłopoty gospodarcze zachęcają, żeby przyjąć rosyjskie propozycje i obietnice oraz nadzieje na zaistnienie na rosyjskim rynku. Zwlekanie z decyzją, co Bruksela uprawia od lat, nie przysparza zwolenników proeuropejskiej drogi, a wprost przeciwnie. Serbowie byli zapatrzeni w Brukselę i zachwyceni możliwością integracji, jednak w miarę upływu czasu i braku perspektyw ich uczucia straciły żar. Spora część społeczeństwa wciąż uważa, że nie ma innej drogi, ale jeszcze większa nie wierzy, że doczeka takiego przełomu. Co jest tym bardziej dołujące, że w Unii jest i Słowenia, i Chorwacja...
Ma też swoje racje Bruksela.
Jedno jest pewne, pozostawienie Belgradu bez pomocy i realnej perspektywy to wepchnięcie jej w objęcia Moskwy i to może na zawsze.
Putin się przygląda bacznie. Mówi oficjalnie, że nie ma nic przeciwko ambicjom europejskim Belgradu, ale nie jest wykluczone, że ma w tym swój plan.
Putin wraca ze szczeniakiem
Na razie Moskwa i Belgrad podpisały kilka umów gospodarczych, będących najistotniejszym plonem tej wizyty. Jedną z najważniejszych jest obietnica zainwestowania 1,4 mld dolarów przez Rosję, która gotowa jest przeprowadzić przez terytorium Serbii gazociąg Turecki Potok. Ostatnia taka szansa umknęła Serbom sprzed nosa, był to zaniechany South Stream. Taka inwestycja oraz pozostałe, obiecane, w dziedzinie transportu, energetyki, energii atomowej i cyfryzacji to dla Serbii, cierpiącej na brak inwestycji, wielka sprawa.
Putin również wraca z Belgradu z pięknym podarkiem, otóż Vuczić podarował rosyjskiemu prezydentowi wspaniałego szczeniaka rasy sarplaninac, bałkańskiego psa pasterskiego i stróżującego. Jak wiadomo, Putin jest miłośnikiem psów.
Czytaj także: W Rosji odradza się feudalna struktura społeczna