„You can′t always get what you want” to tytuł słynnej piosenki Rolling Stonesów z 1969 r. Przypomniał ją Frans Timmermans, pierwszy wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, podczas środowej debaty w Parlamencie Europejskim o brexicie. Można powiedzieć, że to główny motyw, jaki przebija się w unijnej dyskusji po wtorkowym głosowaniu w Izbie Gmin nad umową rozwodową. Przypomnijmy: premier Theresa May przegrała z kretesem (432 głosów przeciw, 202 za), co – jak komentowano – jest niespotykaną porażką rządu w najnowszej historii Zjednoczonego Królestwa. Aż 118 posłów z jej partii oddało głos przeciw swojemu rządowi, co dodatkowo wizję „twardego brexitu”, czyli bez umowy, czyni bardzo realną. Ale Timmermans nie chciał zostawić „brytyjskich przyjaciół” bez cienia nadziei. Dlatego sięgając po Stonesów, przypomniał ciąg dalszy piosenki: „Ale jeśli spróbujesz, czasem możesz dostać to, czego potrzebujesz”.
Umowa z Wielką Brytania – taka albo żadna
Tylko co jeszcze można zrobić? W debacie przewija się w zasadzie jeden punkt widzenia: piłka jest po stronie Brytyjczyków. Jeszcze we wtorek w nocy, po głosowaniu, Donald Tusk poprzez swego rzecznika oznajmił: „Z żalem przyjmujemy wynik głosowania i namawiamy rząd Zjednoczonego Królestwa, by wyjaśnił swoje intencje możliwie najszybciej”. I dalej: „Będziemy kontynuowali w UE proces ratyfikacji umowy podpisanej z rządem Zjednoczonego Królestwa. Ta umowa jest i pozostanie najlepszym i jedynym sposobem zapewniającym uporządkowane opuszczenie Unii Europejskiej przez Zjednoczone Królestwo”. Dwa wytłuszczone przeze mnie słowa oznaczają, że myślenie o otwieraniu negocjacji i zmianie treści umowy to mrzonki.
Czyli mamy pat i trudno sobie wyobrazić, by plan B, który Theresa May ma przedstawić w najbliższy poniedziałek, okazał się cudownym lekiem na powstały ból. Nie wierzy w to choćby główny negocjator umowy ze strony Unii, czyli Michel Barnier: „Boimy się dziś bardziej niż kiedykolwiek ryzyka braku porozumienia”. Jak na człowieka o niespotykanej umiejętności trzymania nerwów na wodzy mówił poirytowany o „sprzecznych motywach” brytyjskich posłów, którzy odrzucając umowę, nie mieli do zaproponowania nic w zamian. Większość odrzuciła porozumienie, ale nie jest to „pozytywna większość”, która potrafiłaby zaproponować jakiś alternatywny projekt wobec tego, który leży na stole.
Brytyjczycy ciągle przeciw, nigdy za
Podobny rodzaj irytacji wyziera z opinii Guya Verhofstadta, kiedyś premiera Belgii, dzisiaj szefa Grupy Liberałów w PE. Przypomniał on, że od dnia referendum elity polityczne Wielkiej Brytanii zawsze w procesie negocjacji umowy były przeciw, poczynając oczywiście od członkostwa w Unii, przez udział we wspólnym rynku, swobodnym przepływie ludzi, na irlandzkim mechanizmie „back stopu” kończąc. Ciągle są przeciw! Więc może byście w końcu – apelował Verhofstadt – zastanowili się, czy jesteście w stanie stworzyć większość „za czymś”? „Większość za czymś, co będzie w interesie waszego kraju” – mówił.
Problem w tym, że brytyjscy politycy nie potrafią takiej większości zbudować, bo to nie jest przecież tak, że tych 432, którzy głosowali przeciwko, ma jedną wizję, na jakie porozumienie byliby gotowi się zgodzić. Dzielą ich i wyobrażenia o tej umowie, i przynależność partyjna, i interesy polityczne niezależne od brexitu. Przecież lider Partii Pracy Jeremy Corbyn nie dlatego zgłosił wniosek o wotum nieufności dla rządu Theresy May, że ma gotową, lepszą umowę brexitową, ale by spróbować doprowadzić do wyborów i przejąć władzę. Może i dobrze, że przegrał w środę wieczorem głosowanie nad tym wnioskiem, bo to już w ogóle odsunęłoby możliwość znalezienia w rozsądnym czasie jakiegoś wyjścia z pata.
Unia okazała Wielkiej Brytanii maksimum cierpliwości
Choć Theresa May dalej będzie premierem, pytanie, co może jeszcze zrobić, bo przecież „zegar tyka”, zostaje w mocy. 29 marca coraz bliżej. Po stronie Unii sprawa jest jasna, jeśli chodzi o umowę, a Brytyjczycy na coś się muszą zdecydować. „Proszę, proszę, powiedzcie nam w końcu: co chcecie osiągnąć?” – niemal błagał podczas debaty w Parlamencie Europejskim Manfred Weber, lider Europejskiej Partii Ludowej, kandydat tej rodziny politycznej na przyszłego szefa Komisji Europejskiej.
Wyraźnie zaniepokojony sytuacją Syed Kamall, lider Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, polityk brytyjski, który zagłosował za rozwodem, przyznał w debacie, że faktycznie wspólnota okazała dużo cierpliwości, „kiedy piłka była po brytyjskiej stronie kortu”. Ale czy coś może zrobić dzisiaj? „Może nie robić nic, może zdecydować się na brexit bez umowy albo grać na jego zastopowanie”. A może też podjąć próbę wyjaśnienia niektórych obaw. Syed wrócił do pomysłu przekonania w jakiś sposób brytyjskich posłów, że Unia nie ma zamiaru trzymać Zjednoczonego Królestwa w unii celnej i że ów słynny backstop, czyli „rozwiązanie awaryjne” na granicy Irlandii Północnej z Irlandią, jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzone, będzie tymczasowe. Bez tego wśród większości parlamentarnej w Londynie utrzymuje się trudne do zaakceptowania wrażenie, że – tu z kolei Kammal sięgnął po słynną piosenkę „Hotel California” zespołu Eagles – „możesz w każdej chwili się z niego wymeldować, ale nigdy nie możesz go opuścić”. Tylko co usatysfakcjonowałoby Izbę Gmin? Co należałoby wpisać do umowy tak, by nie otwierać kolejnych negocjacji?
W liście wysłanym kilka dni temu przez Donalda Tuska i Jean-Claude Junckera do Theresy May obaj politycy przypominali: „Rada Europejska stwierdziła też, że jeśli rozwiązanie awaryjne zostałoby mimo wszystko uruchomione, będzie obowiązywać tymczasowo, o ile i dopóki nie zastąpi go późniejsza umowa zapobiegająca powstaniu twardej granicy, i w takim przypadku Unia Europejska dołoży wszelkich starań, by późniejszą umowę szybko wynegocjować i zawrzeć, i oczekuje tego samego od Zjednoczonego Królestwa – by rozwiązanie awaryjne obowiązywało tylko tak długo, jak długo jest to absolutnie niezbędne”. Obaj panowie powtórzyli określenia z umowy: „tymczasowo” i „tak długo, jak długo jest to absolutnie niezbędne”! Co tu można więcej wyjaśniać?
Brexit a wybory do Parlamentu Europejskiego
Pozostaje pytanie o inny czas: jeśli żadna ze stron nie chce twardego brexitu, jeśli Izba Gmin nie zgadza się na istniejącą umowę, to może trzeba opóźnić rozwód i poszukać „jakiegoś” wyjścia z sytuacji? Tyle że przedłużanie generuje inne komplikacje. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii 29 marca, jak to wynikało z kalendarza, oznaczało przeprowadzenie wyborów do Parlamentu Europejskiego bez udziału Brytyjczyków. Dziś mają oni 73 posłów. W wyniku kilkumiesięcznych prac i w Radzie, i w Parlamencie Europejskim postanowiono, że 46 miejsc zostawi się „wolnych” na przyszłość, jeśli dojdzie do rozszerzenia Unii, a 27 miejsc rozdzieli się między te państwa, które miały liczbę posłów nieco „za małą”. Polska dostała z tej puli jedno miejsce więcej (będziemy mieli 52 posłów). Na tę chwilę nie ma to dla nas większego znaczenia, ale w Irlandii, której „dodano” dwa miejsca, już przyjęto w tej sprawie ustawę, która dokonała podziału na okręgi z uwzględnieniem nowych mandatów.
Gdyby wyjście Wielkiej Brytanii się opóźniło, formalnie miałaby ona prawo do udziału w wyborach. Ale jak długo europosłowie zajmowaliby swoje stanowiska? Do rozwodu czy pełną kadencję? A jeśli niepełną, to kto ich zastąpi? To drobny przykład komplikacji i powód do irytacji części europejskich polityków.
Theresa May po środowym głosowaniu zaprosiła liderów parlamentarnych ugrupowań na indywidualne rozmowy od zaraz. „Podejście rządu do tych rozmów jest konstruktywne i proponuję, by inni mieli takie samo”. Chce szukać takiego rozwiązania, które znajdzie poparcie w Izbie, ale trudno sobie wyobrazić, co to mogłoby być. I czy będzie do zaakceptowania przez Unię Europejską, która jednomyślnie zdecydowała, że sprawa umowy jest zamknięta.
Czytaj też: Będzie drugie referendum?