Możemy mieć do czynienia z punktem zwrotnym w militarnym zaangażowaniu USA na świecie, do jakiego byliśmy przyzwyczajeni przez ostatnie ćwierć wieku i dłużej. Obserwujemy wyraźne sygnały, że w wymiarze bezpieczeństwa międzynarodowego administracja 45. prezydenta przechodzi z okresu powstrzymywania się – czy też bycia powstrzymywaną – do zwolnienia hamulców, pozbycia się blokad i realizacji prawdziwej „doktryny Trumpa”.
Ogłoszona po półprzegranych wyborach uzupełniających do Kongresu decyzja prezydenta USA o wycofaniu wojsk z Syrii i pogłoski – niepotwierdzone jeszcze przez Biały Dom – o ich znacznej redukcji w Afganistanie już spowodowały trzęsienie ziemi w Pentagonie i dymisję sekretarza obrony Jamesa Mattisa. Niedługo nastąpić może redefinicja przyszłej roli NATO i podejścia Europy do własnego bezpieczeństwa, wymuszona przez mniejsze zaangażowanie USA lub jego brak. Wszystko to może mieć potężne skutki dla sytuacji wschodniej flanki NATO i Polski, których w świątecznej atmosferze jeszcze nie dostrzegamy.
Czytaj też: Nowy najważniejszy żołnierz Ameryki
Łatwiej wycofać, niż wysłać
Po pierwsze, dlatego że zawsze łatwiej wojska wycofać, niż je wysłać. Zawsze o wiele łatwiej przesunąć te już będące na misji, nawet poza właściwy im teatr operacji. O wiele trudniej nową misję utworzyć czy istniejącą powiększyć. W realiach USA do tej pory wymagało to wyznaczenia nowego celu politycznego, nowej kampanii przekonywania decydentów na Kapitolu i w Zachodnim Skrzydle Białego Domu, gdzie mieści się ośrodek kierowania polityką zagraniczną.
Apetyt na finansowanie nowych operacji i narażanie życia żołnierzy był zawsze mniejszy niż dążenie do oszczędzania wydatków i chronienia ludzi, chyba że za wojną lub misją sojuszniczą przemawiało bezpośrednie narażenie bezpieczeństwa lub jasno zdefiniowany interes USA. Łatwiej było, gdy rozkaz nowej misji wychodził od prezydenta i jego obozu politycznego. Teraz sytuacja jest szczególna: prezydent demonstruje niechęć do odgrywania przez USA roli światowego policjanta, już toczy potężny bój z kongresową opozycją, a w dodatku sam nie może być pewien bezwarunkowego poparcia partii, która wyniosła go do władzy.
Budując bazę dla reelekcji, przez najbliższe dwa lata będzie się raczej pokazywać z „naszymi chłopcami powracającymi do domu z bezsensownych wojen”. W tym czasie o jakąkolwiek nową misję USA, choćby w relatywnie bezpiecznych europejskich koszarach, może być niezmiernie trudno.
Czytaj też: 2018 r. na świecie nie tylko pod znakiem Trumpa
Europa sama z Bliskim Wschodem
Po drugie, dlatego że Europa została nagle z całym tym bliskowschodnim bałaganem sama, gdy innych kłopotów ma aż nadto. Europa – to brzmi dumnie, ale gdy chodzi o zdolności wojskowe, nie znaczy nic. Po wycofaniu Amerykanów z Syrii krajem najbardziej zaangażowanym zbrojnie na miejscu jest Francja. Już teraz bywa nazywana ostatnią nadzieją Kurdów i sygnalizuje, że jakoś się o nich zatroszczy.
Tyle że w operacji Chammal w Syrii i Iraku uczestniczy według danych z grudnia zaledwie 1,1 tys. francuskich żołnierzy, wliczając załogi samolotów i okrętów. Nie wystarczy ich do powstrzymania tureckiej ofensywy przeciwko Kurdom, zresztą powstrzymanie polegające na bezpośrednim użyciu broni oznaczałoby konflikt francusko-turecki.
W wymiarze strategicznym Donald Trump dał wolną rękę Turkom w Syrii, a więc próba zablokowania ich działań byłaby też nieuchronnie eskalacją europejsko-amerykańską. W wymiarze operacyjnym trzeba pamiętać, że Francja w różnego rodzaju misjach ma 30 tys. wojska, a nawet jeśli większość prowadzi na swoim terytorium i w terytoriach zamorskich, to jest to spory ciężar dla jej 200-tysięcznych sił zbrojnych.
Wyjście Amerykanów teoretycznie zmusza Paryż do przejęcia wiodącej roli, ale nie jest w tej chwili jasne, czy i w jaki sposób Emmanuel Macron podejmie to wyzwanie. Powodzenie będzie zależeć w dużej mierze od tego, czy dołączą się Wielka Brytania, Włochy, Niemcy i kilka innych krajów posiadających zdolności ekspedycyjne. Szybciej niż później również Polska stanie przed pytaniem, jak zareagować. A odpowiedź z Warszawy będzie mieć znaczenie dla Paryża, Berlina i Londynu na kolejnym poziomie komplikacji.
Czytaj też: Syria, nowa najkrwawsza wojna stulecia
Amerykanie wyjeżdżają z Afganistanu?
Bo, po trzecie, NATO będzie musiało poradzić sobie z wycofaniem części sił USA z Afganistanu, jeśli rzeczywiście do tego dojdzie, o czym przed świętami huczały amerykańskie media. Z niemal 17 tys. żołnierzy sojuszniczych w afgańskiej misji Amerykanie zapewniają połowę. Choć Stany Zjednoczone mają ok. 14 tys. własnych wojsk w Afganistanie i na razie nie mówią o ich wycofaniu z misji Resolute Support, to w oczywisty sposób zmniejszenie o połowę amerykańskiej obecności w Afganistanie pogorszy warunki działania NATO.
Jeszcze rok temu to Amerykanie prosili sojuszników o większe zaangażowanie na afgańskim froncie. Teraz, kiedy sami się wycofują, sojusz może podjąć wysiłek zapełnienia luki po Amerykanach. Luki, której najprawdopodobniej zapełnić się nie da z uwagi na ich poziom wyszkolenia i możliwości techniczne.
Drugą opcją jest decyzja o wycofaniu misji RSM, zbyt radykalna, by była politycznie do zaakceptowania. Trzecią: zaakceptowanie wyjścia USA i pogodzenie się z konsekwencjami. Odczują je Niemcy, Włosi, Brytyjczycy, odczują i Polacy – w bolesnym politycznie procesie zwiększania własnych kontyngentów, oby nie w postaci ofiar. Sojusznicza solidarność ponownie zostanie wystawiona na próbę, a mocarstwo, które do tej pory broniło jej własnym przykładem, właśnie abdykowało. Zapomnijcie o wszystkich wcześniejszych kryzysach NATO. Ten, który jawi się na horyzoncie w roku 70-lecia sojuszu, może być ostatnim.
Czytaj też: Amerykanie prywatyzują wojnę w Afganistanie
Generałowie idą w odstawkę
Po czwarte, prezydent USA może od tej pory realizować swoją wizję bezpieczeństwa bez konsultacji z generałami. Jeśli ta decyzja się potwierdzi, zarządzony bez zgody Mattisa odwrót Amerykanów z Afganistanu w połowie prezydentury Donalda Trumpa byłby odwrotem od dotychczasowej polityki i dowodem na zlekceważenie opinii wojskowych.
Zaraz po objęciu urzędu Trump scedował decyzje o wielkości zagranicznych kontyngentów na Pentagon. Gen. Mattis wysłał więc do Afganistanu dodatkowe kilka tysięcy wojska i złagodził zasady użycia broni. Dla skuteczniejszej walki z ISIS ustanowił stałą obecność wojsk lądowych w Syrii, a na front wysłał ciężką artylerię. Nie patyczkował się i odniósł sukces, przynajmniej na odcinku iracko-syryjskim.
Jednak zielone światło z początku prezydentury wyraźnie kontrastowało z tym, co Donald Trump mówił o Afganistanie przez lata, szczególnie w kampanii prezydenckiej. Jak pokazują relacje zamieszczone w książce „Strach” Boba Woodwarda, Trump nie ufał opinii najwyższych rangą wojskowych, a języka wolał zasięgać u szeregowych żołnierzy, którzy przekonywali go, że tej wojny wygrać się nie da.
Ideolodzy kampanii Trumpa, jak Steve Bannon, mieli być przerażeni za każdym razem, gdy generałowie mówili o Afganistanie. Po jednym z takich briefingów Donald Trump miał wypalić: „Mam w nosie, co sądzicie” do generałów Mattisa, H.R. McMastera i Jospeha Dunforda, szefa kolegium połączonych sztabów. Pierwszych dwóch nie ma już w otoczeniu prezydenta, trzeci odchodzi za kilka miesięcy.
Trzeba zastrzec, że zarządzony przez Trumpa odwrót nie będzie ani pierwszy, ani największy w 17-letniej historii wojny w Afganistanie. Jednak za każdym razem po wycofaniu następował powrót. Jest wysoce prawdopodobne, że tym razem nie nastąpi, gdyż ten prezydent „wie lepiej”. A przypomnijmy, że Trump jest jednocześnie dużo łagodniejszy w ocenie Rosji Putina, niż byli jego generałowie. Incydent kerczeński mógł wywrzeć wrażenie odwrotne do spodziewanego. Ameryka może nie chcieć kolizji z rozpychającą się na swoich obrzeżach Rosją. Jeszcze nie teraz albo w ogóle, bo to nie jej sprawa.
Trump się już nie hamuje
Po piąte, retoryka Trumpa towarzysząca decyzjom o wycofaniu wojsk sygnalizuje, że prezydent, pozbywszy się sekretarza obrony, już nie tylko nie hamuje swoich emocji, ale wprost dąży do spełnienia obietnic z kampanii wyborczej. Wtedy bez ogródek mówił, że za wojskowe wsparcie USA trzeba będzie płacić, a Ameryka nie będzie z definicji załatwiać każdego problemu na świecie. Przedświąteczna seria wpisów na Twitterze nie pozostawia wątpliwości, że w relacjach bezpieczeństwa chodzi też o handel.
Trump tak pouczał polityków, którzy krytykowali go za napiętnowane przez odchodzącego Mattisa zlekceważenie sojuszników w kontekście Syrii i Afganistanu: „Tym senatorom, którzy myślą, że nie doceniam naszych sojuszy z innymi krajami, powiem, że się mylą, bo je doceniam. Nie lubię jednak, gdy te kraje wykorzystują przyjaźń z USA w sferze ochrony militarnej i handlu. W dużym stopniu subsydiujemy siły zbrojne wielu bardzo bogatych krajów na całym świecie, a one totalnie wykorzystują USA i naszych podatników w handlu. Gen. Mattis nie widział w tym problemu, ale ja widzę i teraz to naprawiam”.
Rozpętany na arenie wewnętrznej kryzys budżetowy wokół finansowania muru na granicy z Meksykiem świadczy o radykalizacji prezydenta, który ewidentnie poszedł na wojnę z powstrzymującym go do tej pory establishmentem albo zaczął ostrą walkę o reelekcję. Walkę, w której zagraniczne sojusze będą potraktowane przedmiotowo, a nie ideowo.
Być może oferta finansowa przekona Trumpa w sprawie fortu jego imienia w Polsce i – co sugerował prezydent Andrzej Duda – po odejściu gen. Mattisa rozmowy o bazie będą łatwiejsze. Ale nawet jeśli tak, to bezpieczeństwo Europy generalnie będzie o wiele bardziej zależeć od Europejczyków. Wtedy okaże się, że polska strategia ostentacyjnego pomijania sojuszników była szkodliwa. Nawet jeśli zakulisowe negocjacje miały miejsce, to rzucane do kamer zdania o „informowaniu, a nie konsultowaniu” europejskich partnerów zostały zapamiętane przez mniej przychylne Polsce kręgi i mogą się zemścić.
Ryzyko wojny nie spadnie
Co gorsza, wycofywanie się USA wcale nie musi zmniejszać ryzyka wojny już dziś. Reagowanie na kryzysy, zanim się rozwiną, wymaga obecności sił, też wojskowych, w pobliżu zapalnych regionów. Zapobieganie kryzysom wymaga nie tylko odstraszania, ale przede wszystkim wysiłku dyplomatycznego i politycznego. Tymczasem Trump jasno zadeklarował odejście od amerykańskiej koncepcji budowy i odbudowy państw (w domyśle) demokratycznych poprzez łączenie wysiłku zbrojnego ze wsparciem humanitarnym i instytucjonalnym.
Znowu zerknijmy do Twittera. Trump obszernie cytował wypowiedzi wpływowego senatora Randa Paula, który chwalił go za spełnienie obietnic wycofania z Syrii i Afganistanu. „Zmiana reżimów na świecie nie powinna być rolą Ameryki. Prezydent Trump dokładnie rozpoznał to w przypadku Iraku i miał rację. Generałowie ciągle nie przyznali się do błędu” – grzmiał Paul w telewizyjnym wywiadzie, a Trump z radością podawał dalej ten cytat, dowód rzadkiego ostatnio wsparcia z Partii Republikańskiej. A zatem obalanie dyktatorów, reforma państw, pilnowanie demokracji – to już nie zadanie USA.
Zademonstrowana nieufność do wojskowych doradców kwestionuje też politykę kształtowaną w departamencie stanu. Może dlatego w ostatnim publicznym wystąpieniu przed dymisją gen. Mattis tak mówił o dyplomacji: „Moim zadaniem jest odstraszać i dawać czas dyplomatom, (...) by zachować pokój przez jeszcze jeden rok, jeszcze jeden miesiąc, jeszcze jeden tydzień, jeszcze jeden dzień, jeszcze jedną godzinę, tak by dyplomaci mogli uprawiać swoją magię, by sojusznicy mogli z nami współpracować i by udało się powstrzymać wybuch kolejnej tragedii wojny”.
Z relacji Boba Woodwarda dowiadujemy się, że Mattis powstrzymywał impulsywne zapędy Trumpa wobec Korei Północnej. Z ostatnich artykułów wynika, że żądał, by każde zainteresowanie prezydenta arsenałem nuklearnym było mu natychmiast raportowane. Trump właśnie usunął ten hamulec.
Czytaj też: Czy Kim odda swój arsenał
Zyskają Chiny i Rosja
Każdy z tych wymiarów decyzji Donalda Trumpa, a moja lista nie jest przecież kompletna, przynosi oddzielny kryzys, a ich nagromadzenie grozi załamaniem systemu bezpieczeństwa opartego na obecności wojskowej USA na świecie. Stany Zjednoczone skoncentrowane wyłącznie na sobie mogą stawać się wielkie i coraz większe we własnym lusterku. W ostatecznym rozrachunku przez wycofywanie lub zmniejszanie własnej roli militarnej na świecie zapraszają innych globalnych graczy, by tę rolę przejęli.
Bezpieczeństwo nie znosi próżni, a odbudowa raz utraconej pozycji i wpływów jest z reguły trudniejsza – a mówiąc wprost, często musi oznaczać wojnę. Sytuacja jest o tyle ryzykowna, że przestrzeń po USA są w stanie łatwiej zapełnić ich rywale niż sprzymierzeńcy. A w dodatku ci rywale, jak Chiny i Rosja, już teraz są określani jako „niemal równi Ameryce” w kategoriach wojskowych.
Odzyskanie utraconej pozycji będzie więc trudniejsze niż jej budowa w XX w., być może wręcz niemożliwe do czasu jakiegoś przełomu technologicznego dającego USA niekwestionowaną przewagę. Nie ma jednak gwarancji, że szybciej nie dokonają go Chińczycy, a w oczekiwaniu na przełom próżni bezpieczeństwa na obrzeżu Europy nie wypełnią Rosjanie.