Na Węgrzech doszło do ważnej zmiany. Protesty, które rozpoczęły się 12 grudnia, odbywają się regularnie w całym kraju. Demonstracja w Budapeszcie w miniony piątek ponownie zjednoczyła opozycję, związki zawodowe i środowiska inteligenckie. Do tej pory te trzy grupy nie potrafiły zawiązać strategicznej współpracy. O dziwo pomógł im w tym rząd.
Czytaj też: Orbán, herold nowych czasów
Zatrzymać stagnację
Głównym powodem protestów jest nowe prawo, określane mianem „ustawy niewolniczej”, które daje pracodawcom możliwość zwiększenia dopuszczalnej liczby nadgodzin z 250 do co najmniej 400, a jednocześnie wydłuża obowiązek zapłaty do trzech lat. Ustawę uchwalono w trybie ekspresowym, z pogwałceniem parlamentarnego regulaminu, podpisał ją już prezydent János Áder.
Aby zrozumieć, czym kierowali się węgierscy ustawodawcy, rzućmy okiem na stan gospodarki. Węgry notują ostatnio wzrost na poziomie 5 proc., co w końcu daje im szansę na dogonienie już nawet nie Zachodu, ale partnerów z Grupy Wyszehradzkiej. Od lat bowiem inne gospodarki regionu rosną, dając obywatelom szansę na bogacenie się, a węgierskie PKB per capita nie zmienia się. Jest już mniejsze niż w Polsce, a przy obecnym trendzie w ciągu kilku lat może być także niższe niż na Słowacji.
By utrzymać stopę życiową, Węgrzy muszą więc znaleźć nowy sposób na rozwój. Już teraz z rynku ubywa procent pracowników rocznie, społeczeństwo starzeje się, a tradycyjne źródła migracji zarobkowej się wyczerpują – społeczeństwa Rumunii i Ukrainy starzeją się w co najmniej równym stopniu. Na dodatek młodzi Węgrzy coraz częściej decydują się na wyjazd z kraju.
Przy obecnej koniunkturze owocuje to stopą bezrobocia 3,7 proc., jedną z najniższych w Europie. Jeśli Węgry nie znajdą sposobu na magiczne zwiększenie produktywności, będą zmuszone ograniczyć produkcję. Jednocześnie sytuacja powoduje presję płacową i realne zarobki Węgrów rosną znacznie powyżej stopy inflacji. To zaś wkrótce zaważy na decyzjach inwestorów co do lokalizacji fabryk, których opłacalność była związana z wykwalifikowaną i słabo opłacaną grupą pracowników. Jeśli więc Orbán bronił sprowadzonego z zagranicy kapitału przed migrantami z południa, to kapitał wkrótce może odpływać. I, o ironio, niewykluczone, że to nie będą przenosiny do północnej Afryki.
Czytaj też: Orbán wyrzuca z Węgier „Uniwersytet Sorosa”
Porzucona klasa średnia
Warto przyjrzeć się politycznej i gospodarczej obietnicy Orbána. Początek jego kariery wiąże się wszak z propozycją budowy klasy średniej, a więc także możliwością awansu klas niższych i, co trzeba pamiętać, równym traktowaniem przez prawo najbogatszych. Uczciwie zaczynał od budowy klubów obywatelskich opartych na wierze, że przedsiębiorczość gospodarcza powinna ufundować silną, liberalno-konserwatywną partię reform. Analizując źródła swoich wcześniejszych porażek politycznych przed 2010 r., doszedł jednak do wniosku, że władzy nie dadzą mu przedsiębiorcy, tylko lud, czyli klasa niższa.
Tak narodził się lider, którego znamy dziś jako premiera Węgier. Z mitu o poprawie sytuacji klasy średniej zostały mu tylko niskie podatki, które nie pozwalają na sfinansowanie znaczących projektów inwestycyjnych. Lud karmiony jest antyimigrancką retoryką, która ma być remedium na braki poczucia godności – warto się wybrać na węgierską wieś, by zobaczyć, jak biednie żyją najwierniejsi wyborcy premiera.
Z czasem najistotniejszą grupą utrzymującą Fidesz u władzy okazała się klasa wyższa – początkowo inwestorów, z czasem także mianowanych przez Orbána nowych oligarchów, czyli bogacących się w nieprawdopodobnym tempie urzędników z jego otoczenia. Lőrinc Mészáros, były burmistrz Felcsút, rodzinnej wioski premiera, w 10 lat zanotował szybszy wzrost wartości swoich spółek niż Facebook. Tej klasie „wyborców” Fidesz oferuje najwięcej koncesji, które wiążą coraz mocniej interesy władzy i bogaczy. Jak mawiał stary liberalny konserwatysta Lord Acton: „Im więcej władzy, tym więcej korupcji”.
Czytaj też: Orbán ponownie u Putina. Po co mu ten sojusznik
Jak zmieniać, to przed świętami
Co ważne, równolegle do „ustawy niewolniczej” przyjęto ustawę o powołaniu sądu administracyjnego, który przejmie wszystkie sprawy dotyczące nieprawidłowości, w tym korupcji, w urzędach państwa. Zarówno głośna obstrukcja parlamentarzystów, jak i reakcja na ulicach miast była do przewidzenia. Pytanie, dlaczego Orbán zdecydował się na ten krok właśnie teraz.
Powszechnie uważa się, że na najmniej popularne reformy rządy mają czas w ciągu pierwszych stu dni rządów. Fidesz cieszący się blisko 50-proc. poparciem wygrał po raz trzeci z rzędu w kwietniu 2018 r., zapewniając sobie ponownie konstytucyjną większość w parlamencie. Zyskał w ten sposób niemal władzę absolutną w kwestii stanowienia prawa, w tym konstytucji. To zresztą jeden z elementów, który odróżniał do tej pory PiS od Fideszu – Węgrzy demontowali demokratyczne państwo prawa w sposób zgodny z przepisami i przy pomocy legitymizacji pochodzącej z przygniatającej większości głosów.
Wprowadzanie kontrowersyjnych zmian w prawie tuż przed świętami to sprawdzona metoda władzy, której nie zależy na demokratycznych procedurach. Zima skutecznie ogranicza ryzyko protestów, a krytycy rządu muszą konkurować w okresie przedświątecznym z wysokobudżetowymi kampaniami reklamowymi w mediach.
Czytaj też: Orbán rozpoczyna wielką europejską grę
Orbán pokazał twarz satrapy
Wygląda na to, że tym razem Orbán się przeliczył. Licząc na szybką operację legislacyjną, wstąpił na minę. Puszczając płazem ochroniarzom telewizji publicznej pobicie parlamentarzystów opozycji czy przeprowadzając aresztowania wśród jej czołowych przywódców, pokazał twarz satrapy. Zresztą podczas swoich ostatnio licznych wizyt na wschód od UE publicznie przypisywał Węgrom tożsamość azjatycką, w domyśle niedemokratyczną.
Nawet gdyby próbował się teraz wycofać z ewidentnie niepopularnych przepisów, to na drodze staną mu interesy inwestorów, którzy jasno domagają się gwarancji, że nadal będą mieć zyski. W przeciwnym razie fabryki, przede wszystkim niemieckie, będą zwijać żagle i szukać okazji w tańszych krajach.
By uzmysłowić sobie, w jakiej pułapce znalazł się Orbán, warto zwrócić uwagę na narrację, jaką obóz władzy zbudował wokół tej sprawy. Pokojowo występujący demonstranci zostali określeni mianem „wichrzycieli” umocowanych przez zagraniczne siły dążące do sprowadzenia na Węgry fal migrantów.
W sumie inwestorzy nie mieliby pewnie nic przeciw przypływowi nowej siły roboczej, jeśli tylko migranci poprawiliby ich wyniki. Orbán jednak wie, że jego popularność jest już uwarunkowana przez kampanię, która połowie kraju kazała wierzyć, że niemal cała Afryka marzy o przyjeździe na Węgry. W istocie nic bardziej mylnego – tylko z powodu braku osłon socjalnych i niskich płac wszyscy migranci traktowali Węgry jak kraj przystankowy w drodze na Zachód.
Czytaj też: Polska powinna przestać pobłażać Orbánowi
Węgierski exit?
Pułapka dotyczy nie tylko premiera, zakładnikiem stał się cały kraj. Dokąd zmierzają Węgrzy? Na to pytanie można odpowiedzieć tylko wariantowo. W raporcie opublikowanym niespełna trzy miesiące temu przez Visegrad Insight i German Marshall Fund kilkudziesięciu analityków, innowatorów i dziennikarzy z regionu zarysowało pięć scenariuszy politycznych wydarzeń dla naszego regionu, w tym Węgier. Dwa z nich wydają się bliskie obecnej dynamice wydarzeń.
Pierwszy zakłada, że nie widząc szans na poprawę sytuacji gospodarczej i politycznej w ramach prawnych Unii, premier Węgier może zdecydować się na exit. W tym roku wobec Węgier wysunięto zarzuty, które prestiżowo pogrążyły ewentualne marzenia Orbána wspięcia się wyżej po politycznej drabinie w ramach Unii.
Co więcej, kolejny budżet wspólnoty może nie dawać już tak łakomych kąsków skupionej wokół niego elicie, a uzależnienie od inwestorów polegających na elastyczności legislacyjnej będzie się tylko zwiększać. Warto pamiętać, że elity gospodarcze Wielkiej Brytanii są całkiem zaprzyjaźnione z ideą brexitu. Tym bardziej węgierski exit – przy zachowaniu unii celnej i swobodnego przepływu osób – może być nie mniej atrakcyjną formą gospodarczej kolonizacji.
Czytaj też: Partia Orbána wygrywa wybory na Węgrzech
A może przyjdą młodzi?
Drugim scenariuszem, jaki może mieć miejsce, jest pokoleniowy bunt. Na zdjęciach z demonstracji wyraźnie wybijają się twarze młodych. Oni wiedzą, że walczą swoją przyszłość, a rządzi nimi najstarsze ugrupowanie polityczne, które w zasadzie chce tylko zachowania przywilejów i dostatku. Fidesz dawno już porzucił swoją buntowniczą nazwę „sojuszu młodych demokratów” i stał się profesjonalną firmą rekrutującą do polityki dobrze wykształconych konformistów.
Na politycznej scenie jest miejsce na nowe pokolenie i czas pokaże, czy ostatnie protesty pomogą w takiej zmianie. Na razie wygląda na to, że jest to nadal wariant równie idealistyczny, co marzenia opozycji w latach 80.
Wojciech Przybylski jest redaktorem naczelnym Visegrad Insight i „Res Publica Nowa”.