Artykuł w wersji audio
W szczycie kryzysu, kiedy Amerykanie stracili prawie 10 bln dol., a ponad milion z nich pracę, prezydent Barack Obama wygłosił swoje pierwsze przemówienie. Wyciskał łzy i uwznioślał prawie 2 mln zgromadzonych na waszyngtońskim Mallu. Przemówienia słuchał młody Justin Trudeau, wówczas poseł z niewielkiego miasteczka. Był tak poruszony, że jeszcze tego samego dnia spisał swoje wrażenia: „Obama jest najpotężniejszym człowiekiem na tej planecie. Nie dlatego, że został prezydentem USA, ale dlatego, że jego słowa potrafią dotknąć naszych dusz”.
Nowy podział
Co tak poruszyło Trudeau? Polityka nadziei. „W czasie największego zwątpienia, w mrozie nad rzeką, małej grupce patriotów czekającej na nadciągającego wroga ojciec naszego narodu Jerzy Waszyngton nakazał przeczytać ludziom to: »Niech dowie się przyszły świat, że w środku zimy, gdy nic poza nadzieją i cnotą nie mogło przeżyć, to miasto i kraj, zaalarmowane wspólnym zagrożeniem, stawiło mu czoło«. Ameryko – kontynuował Obama – wobec wspólnych zagrożeń, w zimie naszych trudów, pamiętajmy te ponadczasowe słowa: nadzieją i cnotą ustójmy w tych lodowatych prądach i wytrzymajmy burze nam pisane. Niech dzieci naszych dzieci mówią, że gdy nadszedł sprawdzian, nie pozwoliliśmy tej podróży się skończyć, nie zawróciliśmy, nie zadrżeliśmy”.
Trudeau jest dziś premierem Kanady. W swojej przemowie powyborczej w 2015 r. sam dopingował: „Pokonaliśmy strach nadzieją, a cynizm ciężką pracą”. Pod hasłem „Nadzieją i ciężką pracą zmienimy Kanadę” Trudeau i jego Partia Liberalna rozkręcają swój program polityczny na 2019 r.
W polityce coraz wyraźniej kształtuje się nowy podział. Tradycyjny – na prawicę i lewicę – traci na znaczeniu, partie przyjmują hybrydowe programy. Politykę wewnętrzną i międzynarodową zdominowały emocje. W politologii i psychologii społecznej zwykło się je dzielić na strach i złość z jednej strony oraz nadzieję i entuzjazm z drugiej. Francuski myśliciel Dominique Moïsi w książce „Geopolityka emocji” twierdzi, że światem rządzą emocje: kultura nadziei, ale też strach i upokorzenie.
Po zwycięstwie Donalda Trumpa główne amerykańskie dzienniki pisały o zwycięstwie strachu. Z premedytacją prowadzi on politykę odwołującą się do lęku przed obcymi, o pracę, o przyszłość: „Ludzie się boją. Niezliczone niewinne istnienia ludzkie skradziono, bo politycy nie bronią naszych granic”. Trumpowi wtóruje jego były propagandzista Steve Bannon: „Wasze dzieci będą biedne, a wasze wnuki – nędzarzami”.
Ale ani Trump polityki strachu nie wymyślił, ani jego dawna kontrkandydatka Hillary Clinton nie uprawiała polityki nadziei. W 2017 r. badanie emocji w spotach reklamowych Trumpa i Clinton ujawniło zaskakujące wyniki: te Trumpa w 45 proc. odwoływały się do nadziei, w przypadku Clinton – tylko 28 proc., oboje posługiwali się strachem (ok. 22 proc.) – Trump częściej grał na złości (77), ale i Clinton jej nie unikała (53).
W USA połowa badanych (według Public Religion Research Institute) obawia się, że padnie ofiarą terroryzmu – pośród zwolenników Trumpa aż 65 proc. Ponad 80 proc. z nich boi się „wpływów z zagranicy” – średnia krajowa to 55 proc. Badania pokazują, że im więcej strachu, tym bardziej konserwatywne będą zachowania wyborców. Politolożka Anne Norton twierdzi, że Ameryka od zamachów w 2001 r. wciąż żyje w strachu. I właśnie te lata lęku przygotowały grunt pod nadejście Baracka Obamy i jego hasło: „Tak, możemy!”.
Nadzieja według Kanta
Bo czym właściwie jest nadzieja w polityce? Dawniej filozofowie zestawiali nadzieję i strach jako dwie strony tej samej niepewności przyszłego losu. Ludźmi da się rządzić za pomocą strachu i nadziei, tłumaczył Spinoza. Padną łatwym łupem przesądu i fałszywych przekonań, chyba że polityka użyje nadziei do ich zmotywowania. Ilekroć pojawia się strach, zwiększają się szanse nadziei: „Nie ma nadziei bez strachu i strachu bez nadziei”.
Tego zwykłego, emocjonalnego rozumienia nadziei używają dziś politycy z każdej strony politycznej: od Brazylijczyka Bolsonaro, Filipińczyka Duterte i Węgra Orbána po Francuza Macrona i Amerykanina Sandersa. To dlatego słychać podobne tony w przemówieniach nawet tak różnych przywódców, jak Obama i Trump: obaj zapowiadali zmianę, obaj nie chcieli poddać się zastanej waszyngtońskiej polityce, obaj pocieszali wykluczonych. W tym sensie polityka zawsze musi zawierać element emocjonalnej nadziei.
Jest też inna, większa nadzieja. Pisał o niej Immanuel Kant, który odebrał nadziei emocjonalność, a przydał racjonalność, a nawet konieczność. Dzięki nadziei Kanta możemy mieć pewność, że wszystko to, czego potwierdzenia nie znajdziemy w doświadczeniu, może być prawdziwe. Dzięki niej realne staje się szczęście (jako dobro) i postęp moralny, a w polityce – lepszy, etyczny i pozbawiony wojny świat. Bez tej nadziei moralność byłaby w ogóle niemożliwa, a życie nie miałoby sensu – twierdził filozof z Królewca.
Są więc dwa rodzaje nadziei. O ile tę codzienną, emocjonalną można zapełnić jakąkolwiek treścią – jeden będzie miał nadzieję na najnowszego SUV-a, drugi przeciwnie, na wyeliminowanie takich aut z produkcji – o tyle nadzieja Kantowska, racjonalna, ma tylko jedną treść. Jest nią dobro i miłość. Treść ta w życiu społecznym oznacza wspólnotę ludzkości, a co za nią idzie – braterstwo i solidarność.
W latach 60. XX w., w szczycie atomowego strachu, o tej wielkiej nadziei podobnie pisał Erich Fromm: „Mieć nadzieję oznacza być gotowym w każdym momencie na to, co jeszcze się nie narodziło, a przy tym nie ulegać rozpaczy, gdy nie doczekamy się tych narodzin”. Charakterystyczne, że Fromm definiował człowieka jako homo esperans – mającego nadzieję. Ona jest warunkiem człowieczeństwa – potencjalnie ma ją każdy: święty i zbrodniarz, katolik, żyd i muzułmanin. Ale nie każdy potrafi ją w sobie sam wzbudzić – to wymaga hartu ducha.
Nadzieja racjonalna
Zdaniem Fromma najwięcej nadziei mają ludzie świadomi. Nieświadomi żyją w strachu, godzą się na wygodę lub na przemoc. Badania sondażowe Pew dowodzą na przykład, że im niższe wykształcenie, tym większy strach przed uchodźcami.
Nadzieja w codziennej polityce jest wciąż lekceważona. Wyśmiewa się ją jako naiwną, nierealistyczną, matkę głupich. Ale to dotyczy nadziei małej, emocjonalnej. Wielka nadzieja Kanta i Fromma ma moc sprawczą – może tworzy lepszą, bardziej wspólnotową rzeczywistość. Ta właśnie nadzieja tworzyła państwa dla ludów, które ich nie miały. Tak odrodziła się Polska i powstał Izrael. David Ben Gurion, ojciec założyciel, mawiał: „W Izraelu, żeby być realistą, trzeba wierzyć w cuda”. Hymn państwa zatytułowano „Nadzieja”, a jedno z pierwszych osiedli założonych w Erec Israel nazywa się Petach Tikwa, czyli Wrota Nadziei (1878).
Polski nie było wtedy na mapie już od prawie wieku, ale Maria Konopnicka napisała wiersz „Contra spem spero”: „I w gwiazdę ludów wierzę wśród zawiei, Przeciw nadziei!”. Co znaczy contra spem spero? Mam nadzieję wbrew wszelkiej nadziei. Dopiero rozróżnienie na małą nadzieję emocjonalną i wielką racjonalną pozwala to zrozumieć. Człowiek nie może wyzbyć się nadziei racjonalnej, nawet gdy brakuje nadziei emocjonalnej.
Jej wyznawcą i żołnierzem był Józef Piłsudski. Głosił, że „obcą jest nam wszelka nienawiść plemienna i narodowościowa”, a bliskie „oczekiwanie zmian i nadzieje na polepszenie są powszechne”. Pisał w odezwie do I Kompanii Kadrowej w 1914 r.: „Wkrótce pójdziecie na pola bitew, gdzie, mam nadzieję, zniknie najlżejszy nawet cień różnicy między wami”. „Był Piłsudski wówczas może najpiękniejszym typem »polskiego świętego«, który spodziewał się zwycięstwa »wbrew nadziei«” – pisał o nim Ignacy Daszyński. W pamiętnikach sam wspominał „nadzieję lepszej przyszłości – tę jedyną pocieszycielkę i źródło siły w wojnie światowej”.
Prawo i organizacje międzynarodowe też powstały z nadziei. Autorem przyjętej w 1948 r. Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela był René Cassin, francuski prawnik i sędzia, którego Mitterrand nazwał „profesorem nadziei”. Ten przydomek lepiej pasowałby do naszego rodaka Rafała Lemkina, który ukuł termin ludobójstwo. Mozolnie, ocierając się o natręctwo, Lemkin wybłagał u państw w ONZ zgodę na konwencję o zapobieganiu i karaniu ludobójstwa.
Co tymi ludźmi kierowało? Przecież nie osobisty ani narodowy interes. Ani tym bardziej żądza sławy czy pieniędzy – Lemkin zmarł w nędzy, a na pogrzeb przyszło siedem osób. Kierowała nimi nadzieja. Podobnie Albertem Einsteinem, który po dojściu Hitlera do władzy wzywał do zjednoczenia Europy, porzucenia egoizmu na rzecz wspólnego, międzynarodowego bezpieczeństwa: „W tym leży nadzieja Europy” – mówił.
Niespełna 20 lat później Niemcy i Francja tę nadzieję realizują w Europejskiej Wspólnocie Węgla i Stali: „solidarność produkcji, która się w ten sposób nawiąże, ukaże, że wszelka wojna między Francją a Niemcami jest nie tylko nie do pomyślenia, ale i fizycznie niemożliwa, (…) ta propozycja stanie się pierwszą konkretną podstawą Federacji Europejskiej, niezbędnej dla zachowania pokoju” – pisał Robert Schuman, zaledwie pięć lat po wojnie. Cytując Tony’ego Judta, „każdy, kto zna historię Europy, wie, że Unia Europejska to cud”.
Na ostatnim kongresie SPD premier Hiszpanii Pedro Sanchez zaczął przemówienie od wspomnienia zdjęcia Kennedy’ego z Willym Brandtem, wówczas, w latach 60., burmistrzem Berlina. Fotografia wisi w gabinecie Sancheza w Madrycie. Z samochodu obaj politycy pozdrawiają wiwatujący tłum. Miasto właśnie zostało podzielone murem.
„Dwóch przywódców u szczytu kariery, z optymizmem patrzy w przyszłość – opowiadał Sanchez. – Ale dla mnie w tym zdjęciu najbardziej inspirujący nie są przywódcy, tylko ludzie, tłum na ulicach. W czasie wielkiej niepewności, gdy zimna wojna nabiera tempa, nie ma na ich twarzach strachu, ale jest inna emocja, jest optymizm, ponad wszystko, jest nadzieja”.
Podnieść się
Sanchez dotknął sedna sprawy. Polityka nadziei daje impuls, ale jej skuteczność mierzy się zaangażowaniem ludzi, hartem ducha każdego z nas. Według wspomnianego Fromma ten hart ducha aktywizuje nas przeciw lękom, pozwala powiedzieć „nie”, gdy świat chce usłyszeć „tak”. Politycy powinni go zatem wzmacniać: „Od dziś musimy się podnieść, otrzepać i od nowa zacząć zmieniać Amerykę. Wszędzie potrzeba naszej pracy” – zachęcał Obama.
Nie można jednak pomylić hartu ducha z aktywizacją do działania w ogóle. To robi też Trump, mówiąc: „Nadszedł czas działania”. Badania z 2013 r. pokazały, że złość zachęca do politycznego zaangażowania. Ale żeby utrwalić hart ducha, dobra polityka musi uświadamiać. Tłumaczyć, jak z tej nadziei zbudować konkretny program polityczny.
Filozof Richard Rorty uważał, że polityka nadziei dąży do „globalnego, demokratycznego, równego, bezklasowego społeczeństwa”. Równość, rzecz jasna, nie toleruje nierówności społecznych i w tym sensie wymaga odpowiedniego programu gospodarczego: podatku od wielkich dochodów, majątku, transakcji itd. Ale poczucie nierówności jest subiektywne – można mieć mało i czuć się dobrze, a można też mieć dużo i żądać więcej. Poczucie, że ma się nie tyle, na ile się zasługuje, wzmacnia kultura masowa, z którą ciężko państwu wygrać. Polityka nadziei polega więc nie tylko na dążeniu do zmniejszenia nierówności w liczbach bezwzględnych, ale też na propagowaniu kultury skromności, tanich zegarków i niewyszukanych garniturów.
Taką równość widać np. w szwedzkiej koncepcji folkhemmet – „domu ludu”, czyli państwa jako małej rodziny równych, w której każdy się o każdego troszczy. Ruchy kobiece i feminizm też są próbą lepszego, równiejszego świata. Poza Europą za zmniejszenie nierówności społecznych Egipcjanie kochali Nasera, dawnego prezydenta – miliony żegnały go na ulicach nie tylko dlatego, że zmarł przywódca, ale dlatego, że wraz z nim „umierały ich nadzieje” – ubolewała Amira Nuwejra, profesorka literatury na uniwersytecie w Aleksandrii.
Polityka nadziei pozwala często oswoić również irracjonalny strach przed migracją i terroryzmem. Odkąd prowadzone są badania, niezmiennie 3 proc. ludzkości migruje – legalnie i nielegalnie. Wbrew trudnościom w ogólnym rozrachunku różne kultury dostosowują się jednak do siebie, a badania OECD i Komisji Europejskiej dowodzą, że migracje wzbogacają gospodarki przyjmujące. Niekontrolowane migracje można bardziej uporządkować, ale tylko we współpracy międzynarodowej.
Podobnie z terroryzmem. Nic nie wskazuje, żeby relatywnie było go dziś więcej niż wiek czy pół wieku temu. Nie chodzi jednak o to, żeby ignorować zagrożenie terrorem – ono istnieje i nie zniknie – ale żeby ludzkiej energii dnia codziennego nie zżerała myśl o zagrożeniu wielokrotnie mniejszym niż jazda autem w przeciętnym polskim mieście.
Polityka nadziei może też odczarować globalizację. Na strachu przed nią żerują tzw. nowi suwereniści. „Ameryką rządzą Amerykanie. Odrzucamy ideologię globalizmu, przyjmujemy doktrynę patriotyzmu” – chwalił się Trump w ONZ, jakby globalizm był niepatriotyczny. Odpór dała mu Jacinda Ardern, premier Nowej Zelandii: „Jeśli miałabym wymienić jedną wartość, którą wyznajemy w Nowej Zelandii, byłaby to życzliwość. Wbrew izolacjonizmowi, protekcjonizmowi, rasizmowi ta prosta koncepcja patrzenia poza siebie i na świat”. Większość – 56 proc. – Europejczyków nadal uważa globalizację za szansę, według sondażu Bertelsmanna z 2017 r. Choć aż 44 proc. się jej obawia. Ale nawet z tych obawiających się połowa receptę widzi w głębszej integracji.
Jako jeden z niewielu prze do niej federalista Emmanuel Macron. Rok temu niemiecka politolożka Claire Demesmay widziała w nim „nośnik nadziei absolutnej dla Francji i Europy”. Gdy Polska świętowała setną rocznicę odzyskania niepodległości, Macron pod Łukiem Triumfalnym uprawiał najwyższy poziom retoryki nadziei: „Pomnażajmy nasze nadzieje zamiast lęków. Stajemy u progu nowej ery, zrujnować tę nadzieję z powodu fascynacji wsobnością, przemocą i dominacją byłoby błędem, za który przyszłe pokolenia pociągną nas do odpowiedzialności”.
Dobre przemówienia i polityka małej nadziei działają w okresie wyborczym, ale stają się bezużyteczne na czas rządzenia, jeśli nie ma w nich wielkiej nadziei. Ta Macrona osłabła nie tylko z powodu żółtych kamizelek. Prezydent Francji już wcześniej stracił polityczną wiarygodność w temacie, na którym zbudował swoją popularność, czyli ekologii.
Ekologia i zmiany klimatyczne
Wokół walki ze zmianami klimatu wszystkie elementy są na miejscu, by zafunkcjonowała polityka nadziei: świadomość, hart ducha i poczucie niepewności. Według badań Pew ponad 65 proc. Europejczyków uważa zmiany klimatyczne za zagrożenie. Ta świadomość wzrosła radykalnie o kilkanaście do kilkudziesięciu procent od 2013 r. Na potrzeby COP24 w Katowicach Europejski Bank Inwestycyjny przeprowadził inny sondaż, według którego zmiany klimatyczne martwią lub alarmują aż 78 proc. Europejczyków – w państwach południowych, dotkniętych powodziami i suszami (Hiszpania, Malta, Grecja, Włochy), ten odsetek przekracza 80 proc.
Trudno o bardziej wspólnotowy temat niż ekologia i zmiany klimatyczne – chodzi przecież o przetrwanie i bezpieczeństwo wszystkich. W tym przypadku sens ma tylko działanie unisono, w nie bezpośredniej, ale domniemanej ufności, że to, co robimy sami, zrobi też wiele innych osób na świecie – że współdziałamy, nie znając się. Politycy, którzy nie wzbudzają w nas tej postawy, są po prostu nieodpowiedzialni.
Obama – polityk obu nadziei: emocjonalnej i tej wielkiej – mawiał: „Ostrzegano nas przed dawaniem ludziom fałszywej nadziei. Ale w tej nieprawdopodobnej historii, jaką jest Ameryka, nadzieja nie ma w sobie nic fałszywego”. To samo dotyczy dziś Polski i świata. Najważniejszy podział to ten na polityków, którzy w nas budzą wielką nadzieję, i na wszystkich innych.