Pod znakiem Arabii i Iranu
Europa i Ameryka przeciwko sobie na Bliskim Wschodzie
Dawno nie było na Bliskim Wschodzie takiego roku, w którym konflikt izraelsko-palestyński zszedłby na drugi albo nawet trzeci plan. Bezwarunkowe poparcie, jakiego Donald Trump udzielił Izraelowi, czego symbolem stało się przeniesienie ambasady USA do Jerozolimy, było czytelne również dla Palestyńczyków. Latem jeden z przywódców Hamasu otwarcie przyznał, że organizacja wstrzymała działania zaczepne, bo musi „przeczekać Trumpa”. Podobnie z pierwszego planu zeszła Syria. Brzmi to makabrycznie, biorąc pod uwagę setki tysięcy ofiar tego konfliktu. Ale Baszar Asad, przy pomocy Rosjan, uzyskał miażdżącą przewagę w wojnie domowej. I teraz inne państwa – Turcja i USA – zastanawiają się, jak wyjść z Syrii z twarzą. Syryjscy przeciwnicy Asada nie mają takiego wyboru. Okrążeni w prowincji Idlib czekają na ostateczną bitwę z reżimem.
Oba te kryzysy w 2018 r. przykryła wielka rywalizacja między Arabią Saudyjską i Iranem. Ten pierwszy kraj, monarchia absolutna, jeszcze do połowy roku aspirował do roli pupilka Zachodu. Szczególnie że władzę w państwie przejął de facto młody książę Mohamed bin Salman (MBS) i zaczął reformować, m.in. pozwolił kobietom na prowadzenia aut. To, że przy okazji prowadził ludobójczą kampanię w sąsiednim Jemenie, zeszło na drugi plan – MBS miał być nadzieją na modernizację całego regionu. Aż w październiku kazał zabić niewygodnego dziennikarza Dżamala Chaszogiego i wszystko się posypało.
Choć może nie dla wszystkich. Prezydent USA nadal udaje, że z MBS nie ma problemu. Ale nie ma też wyjścia – od początku roku na Saudyjczykach oparł całą swoją bliskowschodnią strategię, której głównym celem, jak się wydaje, jest zmiana reżimu w Teheranie. W maju Trump ogłosił zerwanie umowy nuklearnej, którą trzy lata temu zawarła z Teheranem międzynarodowa koalicja.