Zwolennicy widzą w nim człowieka, który zdobywając trzy razy z rzędu większość konstytucyjną, zrewolucjonizował współczesną politykę. A nawet duchowego potomka Charles’a de Gaulle’a i jego Europy ojczyzn. Krytycy w gruncie rzeczy się z tym zgadzają. Wszystkich łączy to, że traktują go poważniej, niż na to zasługuje. Nie tylko dlatego, że euforyczne reakcje na Viktora Orbána są odwrotnie proporcjonalne do znaczenia jego kraju. Ale głównie z tego powodu, że Orbán niczego nowego nie wymyślił.
Jeśli uważnie prześledzić zmiany Fideszu, łatwo dostrzec, że każda decyzja miała tylko jeden cel: zabezpieczenie władzy na lata. Temu służyły zmiany konstytucyjne wydłużające kadencje urzędników mianowanych przez Fidesz, przyznanie mniejszości węgierskiej w krajach ościennych prawa do głosowania, nowelizacja prawa wyborczego premiująca zwycięzcę, przejęcie rynku mediów, zbliżenie z Rosją, rozpętanie kampanii przeciwko Unii, Sorosowi i migrantom.
Gdyby Orbán wprowadzał swoje obecne pomysły w latach 90., a nawet dekadę temu, to jego władza trwałaby maksymalnie jedną kadencję. Musiał trafić na odpowiedni moment: na epokę gniewu. Epokę, w której ludzi połączyła nie miłość, a nienawiść. Nie opowieści o wielkim skoku cywilizacyjnym, ale o wspólnym wrogu.
Zróbmy sobie wroga
Po przełomowych wyborach w 2010 r. Orbán zdobył większość konstytucyjną. To był sukces bezprecedensowy w skali regionu, ale i kłopot. Otóż na scenie politycznej stał Orbán i szereg postaci bez znaczenia. Nie było niechętnego prezydenta, którego można by oskarżyć o hamowanie reform. Nie było lidera opozycji, bo opozycja istniała tylko na papierze. Nie było wroga. Orbán musiał go więc wymyślić. Wybrał Unię Europejską.
Zachowywał się jak bokser z tomikiem poezji w rękawicach: walił z całej siły między oczy, po czym robił krok w tył i wyciągał rękę na zgodę.