To nie pierwszy raz, kiedy rosyjski prezydent podaje Wenezueli finansową kroplówkę. Już w ubiegłym roku, kiedy problemy tamtejszej gospodarki zaczęły się nasilać, a kraj opuszczały pierwsze fale migrantów, Rosja zgodziła się na znaczącą restrukturyzację długu, który przez lata zaciągali u niej Wenezuelczycy. Całkowita wysokość zadłużenia, systematycznie rosnącego jeszcze od czasów Hugo Chaveza, nie jest oficjalnie potwierdzona. Eksperci z Uniwersytetu Harvarda szacują, że może wynosić nawet ponad 9 mld dol. Rosjanie rok temu zgodzili się na rozłożenie sporej części długu na 10 lat rat.
Co więcej, przez pierwsze sześć lat obowiązkowe wpłaty rządu w Caracas miały być, według słów porozumienia, „minimalne”. Z jednej strony takie posunięcie ze strony Kremla nie może dziwić. Z galopującą, sięgającą według Międzynarodowego Funduszu Walutowego ponad milion procent inflacją, produkcją ropy kilkakrotnie niższą niż jeszcze 15 lat temu i pogłębiającą się międzynarodową izolacją Wenezuela i tak nie spłaciłaby zobowiązań na czas. W całej sprawie jest jednak szerszy kontekst geopolityczny, który mocniej zarysowuje się właśnie dzięki ostatniej decyzji Kremla.
Zyski z ropy dla Maduro
Według informacji podanych przez agencję Reutera Władimir Putin obiecał w czasie spotkania z Nicolasem Maduro uruchomienie w Wenezueli rosyjskich inwestycji o łącznej wartości ponad 6 mld dol. W ramach tego pakietu 5 mld ma trafić do wenezuelskiego sektora naftowego, czyli w praktyce do odgrywającego rolę absolutnego monopolisty na tamtejszym rynku państwowego giganta –spółki PDVSA. Głównym celem rosyjskiego zastrzyku finansowego ma być unowocześnienie technologii wydobywczych i parku maszynowego, a w konsekwencji zwiększenie wydobycia ropy naftowej. W ostatnich latach wydajność PDVSA spadła bowiem tak gwałtownie, że magazyn „Forbes” nazwał ją „najgorszą spółką paliwową w historii przemysłu” mimo zarządzania największymi na świecie złożami ropy naftowej.
Dane produkcyjne państwowej spółki najlepiej odzwierciedlają drogę, jaką w ostatnich latach przeszła wenezuelska gospodarka. W 1999 r., gdy władzę w kraju przejmował Hugo Chavez, PDVSA produkowała ok. 3,4 mln baryłek ropy dziennie. Obecnie według oficjalnych danych wynik ten ledwo przekracza dwa miliony, choć opozycyjne media mówią nawet o liczbie wynoszącej zaledwie 800 tys. baryłek dziennie. Główną przyczyną tego stanu rzeczy jest traktowanie przez reżim w Caracas PDVSA jako narzędzia politycznego, a nie silnego gracza rynkowego. Spółka jest mocno niedoinwestowana, w latach 2006–10 przeszła przez masową falę odejść najlepszych inżynierów, nominacje na stanowiska kierownicze są w niej ściśle upolitycznione, a zyski z ropy wzbogacają przede wszystkim samego Maduro i grupę akolitów w jego oligarchicznym kręgu władzy. Rosyjskie pieniądze, wyłożone przez konsorcjum z udziałem państwa i kilku prywatnych, choć politycznie związanych z Kremlem przedsiębiorstw, mają przede wszystkim podnieść wydajność, początkowo do ok. 2,5–2,6 mln baryłek dziennie. Mówi się też o założeniu kilku projektów typu joint venture, w których Rosjanie mieliby przekazać Wenezuelczykom know-how i nowsze technologie w procesie wydobywczym.
Czytaj także: Wenezuelczycy uciekają!
Więcej złota i diamentów z Wenezueli. Ale kto je kupi?
Pozostały miliard dolarów ma trafić do wenezuelskich kopalń metali i kamieni szlachetnych, przede wszystkim złota i diamentów. To inwestycja szczególnie warta analizy, bo od lat w Wenezueli mówi się o potrzebie dywersyfikacji przychodów i właśnie złoto i diamenty mają spowodować, że Caracas nie będzie już tak zależne od wahań cen na światowych rynkach ropy. W tej chwili ropa stanowi aż 91 proc. całkowitego wenezuelskiego eksportu. Zwiększenie roli metali i kamieni szlachetnych będzie jednak niezwykle trudne. Co prawda Rosjanie chcą przywieźć do Wenezueli oparte na monitoringu satelitarnym technologie identyfikacji złóż, jednak plany związane ze zwiększeniem zysków może pokrzyżować izolacja Caracas na arenie międzynarodowej.
10 stycznia przyszłego roku Nicolas Maduro rozpocznie kolejną sześcioletnią kadencję. Ponad 40 państw na całym świecie, w tym niemal wszystkie kraje Ameryki Południowej oraz członkowie Unii Europejskiej, już zapowiedziały, że rządu Maduro uznać nie zamierzają, tym samym wstrzymując z Wenezuelą jakiekolwiek relacje dyplomatyczne i handlowe. W ubiegłym miesiącu w tym samym kierunku poszedł Waszyngton, zakazując amerykańskim obywatelom i rezydentom w USA jakichkolwiek transakcji z wenezuelskimi spółkami wydobywającymi złoto. Może się zatem okazać, że choć Wenezuela wydobywać będzie więcej metali i kamieni szlachetnych, ciężej będzie je sprzedać poza granicami kraju.
Pod warunkiem, oczywiście, że nie trafią one właśnie do Rosji, i to zapewne po preferencyjnej cenie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że tak właśnie się stanie. Maduro nie ma dużego pola manewru. Jedyne państwa wciąż regularnie przyjmujące wenezuelski eksport to Rosja, Chiny i Turcja. Spośród nich Turcja oferuje relatywnie najmniejszy rynek zbytu i nie stanowi konkurencji dla Kremla. Postawiony przed wyborem między Pekinem a Moskwą wenezuelski autokrata zapewne zwróci się w kierunku swojego sponsora i patrona Władimira Putina.
Przyjaźń Moskwy i Caracas
Jest to o tyle bardziej prawdopodobne, że Rosja patronem tamtejszej socjalistycznej dyktatury jest już od ponad dekady. Kreml sukcesywnie zwiększa swoją obecność w całej Ameryce Południowej i Centralnej, budując przyczółki militarne i gospodarcze. W 2008 r. okręty rosyjskiej marynarki wojennej pojawiły się u wybrzeży Wenezueli, przeprowadzając wspólne ćwiczenia z tamtejszymi siłami zbrojnymi – była to pierwsza od czasów zimnej wojny eskapada rosyjskich okrętów na półkulę zachodnią. Rosjanie zapewniają też Wenezuelczykom wsparcie techniczne, serwisując niemal za darmo samoloty bojowe Mi-35m i Su-30s. Caracas sukcesywnie rewanżuje się wsparciem dyplomatycznym. W 2009 r. Hugo Chavez uznał niepodległość separatystycznych regionów Osetii Południowej i Abchazji, zgłaszając nawet gotowość do rozpoczęcia bilateralnych relacji w obu przypadkach. Z kolei w 2016 r., już za rządów Maduro, Wenezuela, będąca wówczas niestałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, zagłosowała razem z Chinami i Rosją przeciwko rezolucji w sprawie zawieszenia broni w konflikcie w Syrii.
Temperatura debaty wokół przyjaźni Moskwy i Caracas dodatkowo podniosła się 11 grudnia, gdy dwa rosyjskie bombowce TU-160, mające zdolność przenoszenia pocisków nuklearnych, wylądowały na lotnisku wojskowym Maiquetia, zaledwie 30 km od centrum stolicy Wenezueli. Bombowce zostały wysłane przez Kreml w dość oczywistym, bezpośrednim geście poparcia dla rządu Nicolasa Maduro oraz jako manifestacja siły pod nosem Białego Domu. Podczas gdy administracja Trumpa bombarduje Wenezuelę sankcjami, a sam prezydent miał podobno rozważać zbrojną interwencję w tym kraju w celu obalenia Maduro, Rosjanie po raz trzeci w ciągu ostatnich 10 lat wysłali do Caracas samoloty ze zdolnością nuklearną. Choć rozwścieczony sekretarz stanu USA Mike Pompeo zaapelował o wyjaśnienia, trudno spodziewać się, by Kreml przedstawił jakiekolwiek sensowne wytłumaczenie dla tego lotu.
Ameryka Południowa i Centralna – rosyjska strefa wpływów
W ciągu ostatnich 12 lat wymiana handlowa między Rosją i Ameryką Południową i Centralną zwiększyła się o prawie 50 proc. Choć najważniejszymi partnerami pozostają Brazylia i Meksyk, Kreml coraz mocniej rozpycha się też w Boliwii, Ekwadorze czy Nikaragui. We wszystkich tych krajach rządzą sprzyjający Putinowi prezydenci, dla których rosyjski mecenat nierzadko okazuje się gospodarczym czy militarnym zbawieniem. Moskwa w regionie obecna jest zresztą nie tylko handlowo. W ubiegłym roku w Nikaragui otwarto sponsorowane przez Rosjan centrum szkoleniowe dla tamtejszych policjantów – rosyjscy oficerowie mają tam rzekomo uczyć ich technik walki z narkobiznesem. Dyplomaci Kremla regularnie wspominają też o możliwości ponownego otwarcia rosyjskiej bazy wojskowej w Lourdes na Kubie, zamkniętej w 2001 r.
Wreszcie Moskwa ćwiczy w Ameryce Łacińskiej techniki propagandy – eksperci zajmujący się dezinformacją od ponad roku mówią o zwiększonej aktywności rosyjskich kont w mediach społecznościowych, zwłaszcza w związku z niedawnymi wyborami w Meksyku i Brazylii. W obliczu coraz większego izolacjonizmu Stanów Zjednoczonych i zupełnie pasywnej polityki Unii Europejskiej wobec tej części świata Ameryka Południowa i Centralna przekształca się powoli w rosyjsko-chińską sferę wpływów.