Świat

May przekłada głosowanie – dramatyczny protest posła Partii Pracy

Poseł Partii Pracy, Lloyd Russell-Moyle, dokonał symbolicznego protestu. Poseł Partii Pracy, Lloyd Russell-Moyle, dokonał symbolicznego protestu.
Theresa May znowu postawiła na swoim, głosowania na razie nie będzie. Będzie za to polityczna szamotanina i być może już wkrótce próba odsunięcia jej od władzy. A może nowe wybory?
Co dalej z brexitem?freeimage4life/Flickr CC by SA Co dalej z brexitem?

Wielu posłów uważa, że premier Theresa May zakneblowała parlament, skracając debatę na temat jej projektu traktatu z Unią i przekładając – bez zgody posłów – głosowanie nad tą kluczową kwestią na styczeń. Podczas sesji pytań do premiera poseł Partii Pracy Lloyd Russell-Moyle dokonał symbolicznego protestu, sugerując, że parlament został zlekceważony przez rząd: próbował wynieść z sali Izby Gmin spoczywającą tam podczas obrad symboliczną pozłacaną buławę. Jej brak oznaczałby, że izba nie może obradować. Rozległy się głosy: „Odłóż to na miejsce” i straż marszałkowska odebrała mu symbol, który sam przekazał z ogromnym szacunkiem. Trwający niecałą minutę incydent pokazały wszystkie telewizje. To wymowny gest. May porusza się na skraju konstytucji i nie daje posłom należnych im praw w rozstrzyganiu kwestii kluczowej dla przyszłości kraju. Spiker Izby Gmin nakazał Russell-Moyle’owi opuszczenie Izby na dalszą część obrad.

Podczas poniedziałkowego posiedzenia Theresa May miała niemal łzy w oczach. Przez dwie godziny powtarzała, że nie chce referendum, i zapewniała, że wynegocjowała wspaniały „deal”. Znowu postawiła na swoim: głosowania na razie nie będzie. Będzie polityczna szamotanina i być może już wkrótce próba odsunięcia jej od władzy. A może nowe wybory?

Czytaj także: Co dalej z brexitem? Możliwych sześć scenariuszy

Zniecierpliwienie w Londynie i w Brukseli

„Słucham was” – mówiła May posłom w Izbie Gmin. „Słuchaj lepiej!” – odpowiadali, protestując przeciwko przełożeniu głosowania nad jej układem z Unią. Wskazywali na absurd tych zabiegów: wyprawa do Brukseli w weekend nie daje szans na renegocjację zamkniętego i zatwierdzonego przez 28 państw porozumienia, a posłowie nie poprą niewiążących politycznych deklaracji państw Unii. May jest jednak uparta. Choć pięć dni wcześniej, namawiając do głosowania nad swoim „dealem”, mówiła, że nie ma po co wracać do Brukseli. Logika brytyjskich polityków zaczyna dorównywać pyskówkom w parlamencie Pernambuko.

Bruksela też ma dość. Traci cierpliwość do Brytyjczyków i zapewne nie przestawi konkretnych ustępstw. May może liczyć na kilka ciepłych słów i poklepywanie po ramieniu, a nie na „prawnie wiążące zapewnienia”, które obiecała.

Theresa May gra na czas

Te ciepłe słowa nie dadzą premier wielu głosów w Izbie Gmin. Nie można już zrobić wiele bez otwierania układu, czyli puszki Pandory. Poza tym Unia chce pokazać tym, którzy chcieliby iść w ślady brexitu, że nie ma lekko. May gra na czas jak kiepski piłkarz, który usiłuje utrzymać remis, bo wie, że gdy straci piłkę, przeciwna drużyna szybko umieści ją w bramce.

Dawno nie było tak dramatycznej debaty w Izbie Gmin. Odsunięcie głosowania wywołało furię wielu posłów. Komentatorzy polityczni mówili o chaosie i tchórzostwie pani premier.

Rząd May był w negocjacjach z Unią niekompetentny. Negocjował, zmieniając bez przerwy zdanie zależnie od układu sił w Partii Konserwatywnej i rządzie. May musi teraz uzyskać zgodę parlamentu na układ z Unią. Próby całkowitego lekceważenia Izby Gmin nie powiodły się. Parlament wywalczył dla siebie prawo „istotnego prawnie głosowania” i May znalazła się w potrzasku. Jeszcze w ubiegłym roku marzyła, by przepchnąć deal bez żadnego głosowania, jak umowę międzynarodową.

May przegrałaby to głosowanie

W poniedziałek dotarło do niej, że stoi na skraju przepaści. Gdyby zgodziła się na głosowanie Izby we wtorek, przegrałaby z kretesem. Głosowałaby przeciwko niej nie tylko cała opozycja: Partia Pracy, Szkocka Partia Narodowa i Liberalni Demokraci, ale także stu posłów własnej partii – eurosceptyków i paradoksalnie zwolenników pozostania w Unii, którzy liczą, że odrzucenie „dealu” May otworzy drogę do drugiego referendum.

Zdesperowana odwołała głosowanie bez konsultacji z posłami. Przedtem cały tydzień upierała się, że wygra. Jak na standardy brytyjskie – to kompromitacja. Nawet spiker Izby Gmin ostro ją upominał, że powinna pozwolić posłom zdecydować, czy chcą jutro zagłosować, czy nie. Z miną polityka przeżywającego poniżenie bliska łez May wymamrotała cicho i krótko, że tak nie będzie. Nie będzie poddawać pod głosowanie wniosku o zaniechanie głosowania. Przełożone głosowanie odbędzie się, kiedy zdecyduje rząd. Dalszej debaty na razie nie będzie.

Posłowie Izby Gmin poczuli się zlekceważeni, także w szeregach jej własnej partii. Ta gorycz zemści się w dwójnasób, kiedy May będzie się starała pozyskać zaufanie posłów przy kolejnej próbie sprzedania im „dealu”. Zapewne, jak wyraziła się jedna z posłanek opozycji, wróci z kurtuazyjnymi listami zapewnień od europejskich przywódców niewartymi papieru, na którym są spisane. Umowa prawna, już wynegocjowana i podpisana, nie ulegnie zmianie.

Co zakłada tzw. backstop

May wyjedzie do Brukseli, by negocjować zmiany w tzw. backstopie, systemie utrzymania całej Wielkiej Brytanii, szczególnie Irlandii Północnej, w unii celnej po zakończeniu okresu przejściowego w 2020 r. Przeciwnicy jej układu twierdzą, że Unia może w nieskończoność przedłużać rokowania na temat handlu (rozpoczną się w kwietniu) i doprowadzi do uruchomienia mechanizmu awaryjnego, z którego Londyn nie ma prawa jednostronnego wyjścia (chodzi o zachowanie przezroczystej granicy z Ulsterem). Backstop zaś zakłada pozostanie całej Wielkiej Brytanii w unii celnej (Irlandia Północna będzie w istocie częściowo we wspólnym rynku).

To uniemożliwia właściwie skuteczne wyjście z Unii, nie mówiąc o negocjacji porozumień handlowych z USA, co wypomniał May Donald Trump.

May nie chce drugiego referendum

Był to sądny dzień dla premier May. Posłowie w Izbie Gmin grzmieli, że już właściwie nie rządzi. Premier zapewnia, że umowy z Unią nie da się zmienić, a potem odwołuje głosowanie, zapewne aż do 21 stycznia. Kilkunastu posłów dobitnie domagało się od May, by dopuściła możliwość referendum. To słowo wybrzmiało w Izbie Gmin mocno jak nigdy wcześniej. Posłowie mówili rzeczowo o zmianie opinii swoich wyborców, o głosowaniu w 2016 r. na iluzję brexitu i o konieczności poddania tej sprawy pod drugie głosowanie. May upierała się, że to niemożliwe, bo podzieli naród i obniży zaufanie do polityków. Jakby sama nie była szkolnym przykładem parlamentarzysty, który co tydzień zmienia zdanie. To także powiedziało jej w twarz kilku posłów.

Drugą drogą wyjścia z tego chaosu są przedterminowe wybory. DUP, partia północnoirlandzka, od której poparcia zależy los rządu May (z którego wystąpili kolejni ministrowie), zaczyna sugerować, że może jej nie poprzeć w głosowaniu nad wotum nieufności. Żadna z tych dróg – nowe negocjacje z Unią, wybory i referendum – nie będzie ani krótka, ani prosta. Rząd May będzie więc kluczyć. Ma ułatwione zadanie dzięki konstytucji.

Topniejący autorytet brytyjskiej premier

Brytyjska demokracja to, jak mówią polityczni cynicy, „obieralna dyktatura”. Rząd ma w Izbie Gmin możliwość przerwania i zmiany planu prac parlamentu. Korzysta z tego właśnie bezwzględnie Theresa May. Ale jej władza i autorytet topnieje. Ciągły szantaż chaotycznym wyjściem z Unii, ciągle zmieniające się mantry (kto pamięta o tej: „lepszy brak układu niż zły układ”?), ciągłe nieprzekraczalne czerwone linie, które sama przeskakuje...

May podkreślała wiele razy, że podjęła decyzję, bo słucha głosów zaniepokojenia w Izbie w tej sprawie. Mało kto w Pałacu Westminsterskim wierzy w cokolwiek, co mówi.

May, jak powiedział jej jeden z posłów, jest „słaba i coraz słabsza”. Może także kiedyś zmienić zdanie na temat referendum, ale zegar tyka. Wielka Brytania ma wyjść z Unii pod koniec marca 2019 r. Nie ma czasu na ciągłe odwlekanie decyzji. Tyle że May na to liczy. Chce szantażować posłów 21 stycznia, że do chaotycznego wyjścia zostały dwa miesiące. Chce postawić ich pod ścianą. Czy dadzą się przestraszyć? A może wówczas May w końcu straci władzę i odejdzie w niesławie? Polityczne losy jej rządu i brexitu stały się wielką niewiadomą.

Władza za wszelką cenę

Brytyjska klasa polityczna przeżywa bardzo smutny okres. Na własne życzenie. By zaspokoić prawicową, reakcyjną wręcz frakcję, torysi zgodzili się na referendum w 2016 r., które po mistrzowsku rozegrali populiści. Tej decyzji narodu trzyma się May, choć dziś widać jak na dłoni, że brexit to samookaleczenie gospodarki i kwadratura koła w rokowaniach z Unią. Motyw działania May jest taki sam jak jej partyjnego kolegi premiera Davida Camerona: chodzi o to, by Partia Konserwatywna nie straciła władzy na rzecz lewicowej Partii Pracy i miała wreszcie spokój z kwestią europejską. Ma to zapewnić doprowadzenie do końca brexitu, choćby w kompletnie chaotyczny i szkodliwy sposób. Dla gospodarki i dla społeczeństwa. Bo liczą się partyjne układy i rozgrywki, a nie dobro suwerena. Suweren jest potrzebny do głosowania w wyborach i referendach. Skąd my to znamy?

Co dalej z rządem May?

Gdyby Theresa May była Margaret Thatcher, podałaby się do dymisji. Ale choć robi wrażenie kolejnej silnej kobiety na czele rządu, jak mówił kiedyś pewien klasyk, historia lubi się powtarzać jako tragikomedia. Dymisję mogą May zapewnić posłowie jej własnej partii, jeśli zbiorą 48 wniosków o głosowanie. Zdaniem komentatorów może to nastąpić już wkrótce. Albo nie nastąpi, bo zwolennicy twardego brexitu jak ognia boją się drugiego referendum, a dymisja May zwiększa ryzyko chaosu.

Tak czy inaczej brytyjska premier staje się postacią nielubianą nawet w szeregach własnej partii. Tylko garstka konserwatywnych posłów wazeliniarzy wychwalała jej odwagę. May jest zakładniczką eurosceptycznej prawicy w szeregach torysów, którą chce zmusić do poparcia wersji brexitu. Ci są zaś świadomi, że na mocy „dealu” Brytyjczycy nie zyskują, a tracą część suwerenności i nie mają żadnych gwarancji na korzystne układy handlowe z Unią i ze światem, o czym tak marzyli. Theresa May zagrała na czas i przerwała mecz z powodu złej pogody. Będzie go kończyć w jeszcze większych emocjach. W styczniu zamiast „tchórzem” zostanie nazwana „narodową zdrajczynią”. Może wtedy ustąpi?

Czytaj też: To nie koniec problemów z brexitem

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama