Czy będę mógł reformować? – od takiego pytania zaczął swą karierę w rządzie Emmanuel Macron, któremu poprzedni prezydent zaproponował stanowisko ministra gospodarki, przemysłu i informatyki. Jako kandydat na prezydenta też upierał się przy reformach, których Francja naprawdę potrzebuje: podatki rosną, a mimo to dług publiczny się pogłębia, nie spada za to bezrobocie. Młody prezydent zrobił już wiele: uelastycznił kodeks pracy, zredukował deficyt budżetowy, ruszył „świętą krowę” kolei państwowych, zmieniając bardzo uprzywilejowany status kolejarza – lista jest długa. Odważył się nawet na zalecane od lat ograniczenie prędkości na drogach z 90 na 80 km/godz.
Kiedy jednak rząd zapowiedział podatek węglowy, czy raczej podatek od spalania CO2, obciążający benzynę, ropę, olej grzewczy, oraz ogłosił bardziej rygorystyczną kontrolę techniczną samochodów tzw. żółte kamizelki podniosły bunt. Doszło do zamieszek, których skala zaskoczyła. Padli ranni, a alegorycznej płaskorzeźbie Francji na Łuku Triumfalnym wybito dziurę w głowie.
Przyparty do ściany Macron cofnął ostatnie reformy. Takie okazanie słabości źle wróży jego i tak zachwianej pozycji. „Żółte kamizelki są lontem, który wywoła pożar” – ocenił Yves Veyrier, szef centrali związkowej Force Ouvrière.
Akurat związki zawodowe nie mają z żółtymi kamizelkami nic wspólnego. Protestujący to osobna społeczność, głównie facebookowa, która z nieufnością, a nawet złością, odnosi się do wszelkiego establishmentu, również związkowego. Przywódcy związków są w jej oczach zdyskredytowani: żyją i postępują jak zamożni pracodawcy. Żółte kamizelki są bezsprzecznie ruchem „Francji na dole”, przeciw najszerzej rozumianym elitom. To samo dotyczy działaczy partyjnych, którzy zarabiają całkiem nieźle i kamizelki nie czują z nimi żadnego klasowego czy materialnego pokrewieństwa.