Liberia kończy ten rok uboższa o równowartość 391 mln zł, czyli jedną piątą budżetu. Tyle gotówki brakuje w państwowych kufrach. Choć w rzeczywistości ta suma może być inna – ale czy wyższa, czy niższa, tego nikt nie wie.
To pokłosie ciągnącej się od wielu miesięcy afery. W porcie w Monrowii bez śladu zaginęły kontenery z gotówką: miały zniknąć na przełomie lutego i marca. Od dwóch miesięcy krajem rządził już wówczas George Weah, były wybitny piłkarz. Jego administracja ogłosiła jednak, że pieniądze przepadły trzy miesiące wcześniej, kiedy głową państwa była jeszcze Ellen Johnson Sirleaf.
Kilka tygodni później w cudowny sposób banknoty podobno się znalazły. Rząd ogłosił, że cała sprawa to nieporozumienie, a fundusze są dalej w jego posiadaniu, choć dowodów na to nie pokazał. Miało to zapewne wygasić skandal, w efekcie którego Liberia zaczęła mieć poważne problemy: amerykański bank centralny wstrzymał obsługę międzynarodowych płatności, którą prowadził dla odpowiednika z Monrowii, a afrykańskie państwo straciło dwie pożyczki mające poratować jego gospodarkę.
Tymczasem sprawa zaginionej gotówki żyje dalej swoim życiem. Pod koniec listopada opozycyjny poseł oskarżył prezydenta Weah, że zapłacił nią za budowę swojego prywatnego domu. Minister finansów zasugerował w senacie, że skradziono tylko 3 proc. sugerowanej sumy. A urzędnicy banku centralnego tłumaczą zamieszanie źle przeprowadzoną akcją wymiany starych banknotów na nowe.
Poza całkowitym podejrzeniem jest jedynie producent zaginionych banknotów, wyspecjalizowana firma ze Szwecji. Liberia nie posiada bowiem własnej wytwórni papierów wartościowych i druk waluty zleca za granicą. W czym nie jest wcale odosobniona.
Mount Everest z banknotów
Pomimo popularności transakcji bezgotówkowych zapotrzebowanie na banknoty wciąż rośnie. Według badającego te trendy brytyjskiego ośrodka Smithers Pira wartość branży zajmującej się produkcją gotówki wynosi dziś 9,7 mld dol., a w ciągu najbliższych pięciu lat wzrośnie do 11,1 mld, głównie za sprawą państw z Afryki i uboższej części Azji.
Większość z nich zleca druk własnej waluty za granicą, bo po prostu nie stać ich na samodzielną produkcję. Najtańsza nowoczesna drukarka do pieniędzy jest opłacalna dopiero na poziomie 1 mld banknotów rocznie, co znacznie przekracza potrzeby mniejszych krajów (dla porównania: USA drukują co sezon od 7 do 9 mld banknotów).
Dochodzą jeszcze bardzo wysokie koszty licencji na technologie utrudniające podrabianie. Bo to już nie tylko znane wszystkim znaki wodne, ale też specjalne farby opalizujące, nitki zabezpieczające czy słynny już EURion, czyli znajdujący się na europejskich banknotach – a od kilku lat również na złotówkach – układ pięciu cyfrowych okręgów (stąd nazwa: od konstelacji Oriona) uniemożliwiający obróbkę nominałów w jakichkolwiek urządzeniach cyfrowych – podczas próby kopiowania potrafi nawet wyłączyć skaner.
Dlatego coraz więcej banknotów produkują prywatne firmy. Największa z nich to De La Rue z siedzibą w niepozornym brytyjskim Basingstoke, godzinę drogi od Londynu. Zaczynała w 1831 r. od drukowania kart do gry, a już trzy dekady później dostała zlecenie od władz na przygotowanie papierowej waluty dla Mauritiusa, wówczas brytyjskiej kolonii.
Dziś wciąż produkuje pieniądze dla tej wyspy (teraz już polimerowe, bo są wytrzymalsze), ale w ciągu półtora wieku działalności wypuściła walutę dla 140 państw, od Seszeli, przez Kuwejt, po rodzimą Wielką Brytanię. Maszyny w przypominającym trochę szpital budynku pracują przez całą dobę, wypuszczając arkusze po 45 banknotów każdy – gdyby układać je jeden na drugim, to w ciągu trzech dni osiągnęłyby wysokość Mount Everestu.
De La Rue nie ogranicza swojej roli tylko do samej produkcji. Co trzeci banknot w światowym obiegu został zaprojektowany właśnie w jej siedzibie – w zależności od specyfiki rynku docelowego. Mieszkańcy wielu krajów nie posługują się portfelami, pieniądze trzymają nierzadko w różnych częściach garderoby i żeby zajmowały mniej miejsca, potrafią je wielokrotnie składać w miniaturową kostkę. Banknoty muszą to przetrwać w takim stanie, aby można było odróżnić oryginał od podróbki.
Przy ich produkcji trwa więc technologiczny wyścig zbrojeń. Im dłużej jakieś rozwiązanie jest na rynku, tym większe prawdopodobieństwo, że przestępcy je skopiują. Ale wciąż jedną z najlepszych technik jest wymyślony jeszcze w XIX w. właśnie do produkcji banknotów staloryt – uzyskany dzięki niemu druk daje efekt wyczuwalnej pod opuszkami palców wypukłości. Najlepszą ochroną przed podróbkami jest bowiem taki projekt, którego naśladowanie będzie dla fałszerzy ekonomicznie nieopłacalne.
Tańszy szlak
Najwięksi konkurenci Brytyjczyków w tym biznesie to niemiecka firma Giesecke&Devrient oraz amerykańsko-szwedzkie Crane (które wyprodukowało walutę Liberii). Ale na horyzoncie widać już nowego gracza, choć to raczej powrót po latach niż debiut: chodzi bowiem o Chiny, które przecież wynalazły papierowy pieniądz.
Miasto Baoding pod Pekinem musiało się w tym roku kilka razy zmierzyć z przerwami w dostawach prądu. To z powodu działającej tam największej w kraju fabryki wytwarzającej materiał do produkcji papierów wartościowych, w tym banknotów. Aktywność może dziwić, bo akurat Chiny są jednym z wiodących krajów świata w przechodzeniu na transakcje bezgotówkowe: już dwa lata temu tamtejszy bank centralny informował, że 90 proc. płatności w handlu detalicznym odbywa się za pomocą smartfonów.
Nastawionym na banknoty papierniom zaglądał wówczas w oczy wielki kryzys, którego uniknęły tylko dzięki Nowemu Jedwabnemu Szlakowi. Tak Pekin nazywa rozpoczętą przed pięcioma laty politykę gospodarczej ekspansji: warte 113 mld euro inwestycje w infrastrukturę kilkudziesięciu krajów (głównie z Azji i Afryki) mają solidnie wzmocnić międzynarodowe wpływy Chińskiej Republiki Ludowej. W ramach tych działań w 2015 r. Chińczycy zaproponowali druk waluty maleńkiemu Nepalowi. Dziś robią to samo już dla kilkudziesięciu innych państw, między innymi Sri Lanki, Tajlandii, Malezji czy Bangladeszu.
Latem w mediach pojawiła się wiadomość, że w ramach tego programu Chińczycy produkują również polskie pieniądze. Narodowy Bank Polski szybko jednak zdementował te informacje: rodzime banknoty powstają wyłącznie w Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych (PWPW). Tak jest jednak dopiero od 1998 r. – wcześniej wprowadzane przy okazji denominacji nowe nominały drukowano... w De La Rue.
Brytyjczycy mieli wówczas po prostu lepszą technologię zabezpieczeń, krótsze terminy realizacji i niższą cenę. Oraz tradycję współpracy z Warszawą, bo po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 r. i wprowadzeniu złotówki jako wspólnej waluty dla byłych zaborów produkcję pieniędzy powierzono właśnie Anglikom. Dopiero po kilku latach ich obowiązki przejęła PWPW, która dziś oprócz naszych banknotów drukuje też np. te używane w Hondurasie czy Gwatemali.
Tymczasem w Chinach robota idzie pełną parą. W 10 należących do państwa wytwórniach papierów wartościowych oraz mennicach pracuje 18 tys. pracowników – niemal sześciokrotnie więcej niż w De La Rue. Brytyjska firma sama wskazuje zresztą w swoim raporcie dla akcjonariuszy, że to właśnie chińska firma zaraz będzie największa w branży – już dziś kontroluje niemal trzecią część całego rynku produkcji banknotów.
Państwo Środka przyciąga klientów tym, co przez ostatnie dziesięciolecia wychodziło mu najlepiej: oferuje takie same usługi co konkurencja, tyle że tańsze. Trzy lata temu jego pracownicy dostali nagrodę za opracowanie dobrej jakości zabezpieczeń holograficznych w niskich cenach, a Pekin jest dziś największym na świecie licencjodawcą rozwiązań chroniących przed fałszerstwami.
Niewypłacalny dyktator
Większość krajów decydujących się na drukowanie swojej waluty poza własnymi granicami wybiera dla bezpieczeństwa kilku różnych dostawców. Ale mniejsze państwa, niemogące sobie pozwolić na dywersyfikację kosztów albo po prostu politycznie uzależnione od Chin, mogą się decydować na powierzenie całości produkcji Pekinowi.
Niesie to za sobą kilka zagrożeń. Czasami komicznych, jak w 2005 r., gdy działająca na zlecenie filipińskiego rządu francuska firma Oberthur wydrukowała banknoty o wartości 200 peso z błędnie napisanym nazwiskiem ówczesnej prezydent („Arrovo” zamiast „Arroyo”). Ale pozostałe możliwości są już naprawdę niebezpieczne.
O tym, jak zgubny może być brak kontroli nad własnymi papierami wartościowymi, przekonał się najboleśniej Muammar Kaddafi. Gdy w 2011 r. Afrykę Północną i Bliski Wschód ogarnęła arabska wiosna, w Libii sytuacja szybko eskalowała do regularnej wojny domowej – do walki przeciw rebeliantom dyktator zakontraktował więc zagranicznych najemników. Wcześniej przez lata korzystał z powodzeniem z ich usług, ale tym razem sytuacja okazała się wyjątkowa: Rada Bezpieczeństwa ONZ wprowadziła bowiem sankcje wobec reżimu i nakazała zamrożenie jego środków finansowych.
Na tej podstawie Londyn wstrzymał wysyłkę 1,8 mld dinarów (niemal 4,5 mld zł), których druk Kaddafi zamówił rok wcześniej właśnie w De La Rue. Niewypłacalny dyktator stracił w końcu przewagę w wojnie i został zamordowany przez powstańców, którym na uregulowanie bieżących potrzeb brytyjski RAF dostarczył w tym samym czasie ładunek 40 ton banknotów, noszących jeszcze wizerunek dopiero co obalonego dyktatora.
Jest też niebezpieczeństwo, że inne państwo kontrolujące proces produkcji pieniędzy (jak ma to miejsce w Chinach) wykorzysta kiedyś znajomość zabezpieczeń na konkretnych banknotach, żeby wyprodukować podróbki, którymi mogłoby zalać rynek zleceniodawcy, doprowadzić do wzrostu inflacji i poważnego osłabienia jego gospodarki. No i wreszcie jest też ryzyko najbardziej banalne: że – jak w Liberii – zamówione pieniądze po drodze gdzieś się „zgubią”.