Los zdecydował, że objął władzę w momencie, kiedy historia przyspieszyła i wzięła gwałtowny zakręt – rozpadał się Związek Sowiecki, bankrutował komunizm, kończyła się zimna wojna. Głównymi aktorami, jeśli nie sprawcami, przełomu byli: jego poprzednik w Białym Domu Ronald Reagan i ostatni gensek Michaił Gorbaczow.
Bush miał już scenę przygotowaną, surfował na pędzącej fali, ale robił to zręcznie i pilnował, żeby wszystko odbywało się pokojowo. Miał doskonałe przygotowanie do tej roli – doświadczenie ambasadora przy ONZ, w Chinach, dyrektora CIA, a wreszcie wiceprezydenta.
Polska leżała mu na sercu
Jak niemal wszyscy politycy ówczesnego amerykańskiego establishmentu, Bush senior nie wierzył, że imperium sowieckie rozpadnie się tak szybko. Przemówienie w Kijowie, w którym zachęcał Ukraińców do pozostania w ZSRR, wskazuje, że starał się raczej hamować lub spowalniać pęd lawiny.
Czytaj też: Madeleine Albright ostrzega przed zjawiskiem faszyzmu i nacjonalizmu
Kiedy runął mur berliński, wbrew sugestiom swoich doradców, Kongresu i mediów nie pojechał do Berlina, by ogłosić tam triumf Zachodu, bo nie chciał zanadto upokarzać Gorbaczowa. Pozostał przede wszystkim dyplomatą. Ale gdy ważyły się losy Niemiec, a prezydent Francji François Mitterand i premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher niechętnie odnosili się do ich zjednoczenia, zdecydowanie poparł kanclerza Helmuta Kohla i jego wizję zjednoczonego kraju, ale nadal członka NATO.