W niedawnej karykaturze „Timesa” ekscentryczny lider brexitowców Jacob Rees-Mogg z wypiętym kaczym kuprem skacze z białych klifów koło Dover. Na skrzydłach ma napis „brexit”, a w sercu wiarę, że musi się udać. Na dole widać poprzedniego śmiałka, który się roztrzaskał. Taką właśnie, łatwą do przewidzenia, katastrofą skończyły się rokowania Brytyjczyków z Unią. To twarde lądowanie powoli zmienia jednak nastroje w Londynie.
Nie tak dawno, bo rok temu, i konserwatyści, i laburzyści szli do wyborów pod hasłem dokończenia dzieła brexitu. Teraz już sama premier Theresa May przyznaje, że Brytyjczycy mają wciąż trzy opcje: wynegocjowane przez nią porozumienie brexitowe, wyjście z Unii na dziko, czyli tzw. twardy brexit, i... powtórzenie referendum w sprawie wyjścia z Unii. O nowym głosowaniu ludowym (people’s vote) przebąkują już nawet jej ministrowie.
Bo jakieś wyjście z tej gmatwaniny musi być. Obecnej sytuacji mają już powoli dość stoiccy zwykle Brytyjczycy, którzy przecież uwielbiają labirynty. Zdobią nimi ogrody arystokratycznych pałaców i rezydencji. Każdego lata w zbożu na polach Kentu i Surrey wycinane są nowe, w ramach konkursu na najtrudniejszy. Tysiące Brytyjczyków gania później po nich, świętując narodową tradycję. Wyspiarscy entuzjaści labiryntów pogubili się jednak w najważniejszym z nich.
14 listopada May wymęczyła poparcie swojego gabinetu dla pierwszej ramowej umowy z Unią, która ustala generalne zasady wyjścia. Straciła jednak przy tym kilku ministrów. Jeden z nich Jo Johnson (brat Borisa) ustąpił już kilka dni wcześniej, twierdząc, że nie można wybierać między statusem wasala Brukseli i chaosem. Potrzebne jest trzecie wyjście. Jego zdaniem tym wyjściem jest nowe referendum. Po tym rządowym trzęsieniu ziemi May trochę odetchnęła: okazało się, że jej wrogowie na prawicy partii nie są dość silni, by wymusić jej dymisję.