Demokraci odzyskali większość w Izbie Reprezentantów – według niepełnych jeszcze wyników mają tam przewagę ponad 20 mandatów – ale nie zdobyli jej w Senacie, gdzie republikanie powiększyli ją nawet do co najmniej trzech–czterech mandatów. Zwycięstwo opozycyjnej partii w wyborach w połowie pierwszej kadencji urzędującego prezydenta (midterm) jest w USA historyczną prawidłowością, tak jakby Amerykanie instynktownie kontestowali jego politykę, jeśli posuwa się za daleko, i woleli zakładać na nią hamulec, przywracając podział władzy między Kongres a Biały Dom. Podobnie było w 2010 r., kiedy po dwóch latach rządów Baracka Obamy dominujący wtedy na Kapitolu demokraci też przegrali wybory. Ale przegrali sromotnie, tracąc o wiele więcej mandatów niż dziś GOP – i większość w obu izbach!
Czytaj także: Wybory do Kongresu mogą zatopić Trumpa
Gwiazdy demokratów nie oczarowały wyborców
Co więcej republikanie, wbrew nadziejom ich oponentów, wygrali wybory na gubernatorów w kilku wielkich stanach, jak Floryda, Ohio i Georgia. Są to swing states, stany „wahające się”, dzięki mniej więcej równemu rozłożeniu głosów praktycznie decydujące o wyniku wyborów prezydenckich, więc demokratom szczególnie zależało tam na zwycięstwie.
We wtorek przegrali także politycy demokratyczni, promowani jako wschodzące gwiazdy partii, które miały pokonać swych przeciwników – Beto O′Rourke w wyborach do Senatu w Teksasie, Andrew Gillum, kandydat na gubernatora na Florydzie, i Stacey Abrams w analogicznych wyborach w Georgii. Jeżeli więc wtorkowe głosowanie było referendum na temat Trumpa – a z sondaży wynika, że wielu Amerykanów tak właśnie je traktowało i sam prezydent, inaczej niż jego poprzednicy, powtarzał, że tak właśnie jest – to jego wynik nie jest jednoznaczny. A on sam i jego obóz z pewnością odtrąbią... zwycięstwo.
Czytaj także: Pięć najciekawszych postaci amerykańskich wyborów
Co wynika z amerykańskich wyborów
Kontrola nad Izbą Reprezentantów jest oczywiście ważnym sukcesem demokratów. Daje im teraz decydującą władzę w sprawie budżetu, co może sparaliżować poczynania Trumpa, np. gdyby zechciał rozpętać jakąś wojnę – choćby z Iranem. Przede wszystkim zaś, dzięki przejęciu kierownictwa wszystkich komisji Izby, umożliwia im wszczęcie dochodzeń w sprawie rozmaitych niejasnych interesów prezydenta – począwszy od wezwania go do ujawnienia wreszcie wszystkich zeznań podatkowych, aż po rosyjskie kontakty trumpistów, co bada od wielu miesięcy prokurator specjalny Robert Mueller. Ale republikańska większość w Senacie też jest istotna. Senat ratyfikuje traktaty międzynarodowe i zatwierdza nominacje do gabinetu i sądów federalnych. Trump może teraz mianować kolejnego sędziego do Sądu Najwyższego, zamurowując jego prawicowy charakter na pokolenia.
Demokraci byli w trudnym położeniu, mapa wyborcza w tym roku im nie sprzyjała – w Senacie zdecydowanie więcej demokratów niż republikanów musiało walczyć o reelekcję, i to częściowo w stanach „czerwonych”, bastionach GOP, gdzie Trump w 2016 r. wygrał wybory. Porażka kilkorga z nich zadecydowała o powiększeniu przewagi republikanów. Amerykański system wyborczy faworyzuje tę partię (patrz choćby ekspertyza „The Economist”), a w tym roku w niektórych stanach rządzący politycy GOP skutecznie blokowali możliwość głosowania przez Latynosów i Afroamerykanów. Ale nie tłumaczy to całkowicie raczej skromnego, poniżej oczekiwań, zwycięstwa demokratów.
Partia będzie się musiała głęboko zastanowić, dlaczego nie jest w stanie poradzić sobie z takim prezydentem jak Trump i z jego poplecznikami. W gruncie rzeczy nie miała wyborcom wiele do zaoferowania poza protestem przeciw rozmontowywaniu przez rząd systemu ochrony zdrowia (próby odwołania reformy Obamacare) i piętnowaniem wybryków prezydenta. W kwestii migracji została zepchnięta przez Trumpa do defensywy. Ale to już temat na osobne opowiadanie.
Czytaj także: Coraz więcej Amerykanek wchodzi do polityki