Przemieszczająca się w kierunku granicy między Meksykiem i Stanami Zjednoczonymi karawana uchodźców z Ameryki Centralnej stała się w ostatnich kilkunastu dniach głównym tematem debaty politycznej w USA. Choć liczba migrantów maszerujących obecnie przez stan Oaxaca sukcesywnie się zmniejsza, a do granicy wciąż pozostało im co najmniej kilka tygodni, według Trumpa już teraz stanowią oni zagrożenie dla bezpieczeństwa całego kraju.
Samozwańcze oddziały przygraniczne biorą sprawy w swoje ręce
Niemal od momentu zawiązania się karawany, gdy ponad 2 tys. osób jednocześnie przekroczyło granicę między Gwatemalą i Meksykiem, reakcje Białego Domu były niesamowicie stanowcze, niemal histeryczne. Najpierw sekretarz stanu Mike Pompeo w oficjalnym komunikacie ostrzegł, że Stany nie przyjmą nikogo, kto nie przedstawi na granicy ważnych dokumentów. Potem sam Trump na Twitterze powtórzył słowa swojego szefa dyplomacji, przy okazji oskarżając demokratów o chęć wywołania kryzysu uchodźczego na granicy. Prezydent szybko przeszedł od słów do czynów, wysyłając pod koniec października do Teksasu ponad 5 tys. żołnierzy i członków personelu wojskowego w celu „zwiększenia bezpieczeństwa wzdłuż granicy z Meksykiem”. Operacja ta, nazwana kryptonimem „Wierny Patriota”, okazała się niewystarczająca dla lokalnych, samozwańczych oddziałów przygranicznych. Nie czekając na pojawienie się sił federalnych, postanowili sami wziąć na siebie ciężar ochrony amerykańskiej ziemi przed przybyszami z południa.
Czytaj także: USA–Meksyk, konflikt, który narasta
Minutemen: uzbrojeni farmerzy i przedsiębiorcy z Teksasu
Już teraz wiadomo, że do regularnego, 24-godzinnego patrolowania pogranicza zgłosiło się ponad dwustu ochotników. Zdecydowana większość należy do tzw. Texas Minutemen, paramilitarnej organizacji zawiązanej jeszcze w czasach prezydentury George’a W. Busha. Minutemen to głównie drobni farmerzy, lokalni przedsiębiorcy i pracownicy przemysłu wydobywczego, którzy z własną bronią w ręku prowadzą ochotniczą obserwację wzdłuż granicy z Meksykiem, nierzadko samozwańczo dokonując aresztowań nielegalnych imigrantów.
Oficjalnie powodem powstania Minutemen była chęć wsparcia władz stanowych i federalnych w walce z przemytem narkotyków i ludzi przez granicę, zwłaszcza wzdłuż rzeki Rio Grande. Członkowie organizacji argumentowali, że w czasach cięć budżetowych wobec służb granicznych ich obowiązkiem wobec ojczyzny jest patrolowanie, najczęściej konno i na quadach, trudno dostępnych terenów pogranicza. W praktyce Minutemen szybko stali się jedną z fortec prawicowego ekstremizmu, a ich działania nosiły znamiona rasizmu i wzbudzały ogromny sprzeciw obrońców praw człowieka. Od powstania w 2004 r. coraz częściej zdarzało się również, że przygraniczni ochotnicy wchodzili w konflikt z władzami. W 2015 r. aresztowali w okolicach El Paso dwóch tajnych agentów CIA przewożących prawie 60 kg kokainy, biorąc ich za meksykańskich przemytników i tym samym niwecząc wielomiesięczną operację amerykańskich służb. Minutemen regularnie twierdzili też, że władze federalne są zbyt pobłażliwe wobec migrantów z południa, w związku z czym sami dokonywali niezapowiedzianych rewizji na teksańskich farmach, weryfikując dokumenty pracujących tam Meksykanów, Gwatemalczyków czy Wenezuelczyków.
Przygrywka do wyborów do Kongresu USA
Karawana migrantów może okazać się dla Minutemen złotą szansą od losu. Po raz pierwszy od wielu lat kwestia bezpieczeństwa na południowej granicy zdominowała amerykańskie media ogólnokrajowe. Jeśli dodać do tego obsesję Trumpa na punkcie imigrantów i maniakalną wręcz chęć jej możliwie największej redukcji, rodzi się z tego temat wręcz idealny, zwłaszcza dla tytułów prawicowych.
Jakby tego było mało, wszystkie te wydarzenia stanowią niemal dosłowną uwerturę do dzisiejszych wyborów do Kongresu. Trump gra imigracyjną kartą bardzo świadomie, celowo przerysowując zagrożenie ze strony maszerujących uchodźców. Nieustanne zwracanie uwagi na sytuację wokół granicy wzmacnia i tak ogromną w amerykańskim społeczeństwie polaryzację i mobilizuje twardy elektorat republikanów. Zwłaszcza to ostatnie jest w wielu miejscach bardzo potrzebne. Również w Teksasie, gdzie dość niespodziewanie demokrata Beto O’Rourke rzucił wyzwanie w wyborach do Senatu byłemu kandydatowi na prezydenta Tedowi Cruzowi, nie pozostając w tym wyścigu wcale bez szans na końcowy triumf.
Czytaj także: Wybory do Kongresu mogą zatopić Trumpa
Na razie patrolują, ale są gotowi sięgnąć po broń
Jak na razie Minutemen ograniczają się do działań obserwacyjnych. Prezydent i rzecznik organizacji Shannon McGauley powiedział agencji AP, że do tej pory chęć udziału w patrolach zgłosiło ponad dwustu ochotników w Teksasie i Arizonie. Stu z nich, kontynuował McGauley, może zostać zmobilizowanych pod broń w ciągu 4–8 godzin. Dodał również, że jest w regularnym kontakcie z władzami stanowymi i federalnymi, ale przede wszystkim z posiadaczami ziemskimi mieszkającymi wzdłuż granicy. Szef Minutemen twierdzi, że otrzymał kilkanaście telefonów od farmerów z południa, proszących o pomoc w patrolowaniu przygranicznych farm i pastwisk. Ta narracja daje paramilitarnym doskonałą wymówkę do coraz bardziej radykalnych działań. W końcu bronić będą nie tylko amerykańskiej ziemi, ale także amerykańskiej własności i amerykańskich obywateli. W dodatku obywatele ci dzwonią do McGauleya, a nie miejscowego szeryfa – co pokazuje, że bardziej ufają i wierzą w skuteczność Minutemen niż władz publicznych.
Minutemen są nieprzewidywalni i działają bez planu
Mobilizacja na południu wzbudza spory niepokój w Waszyngtonie. Ochotnicze patrole są problematyczne przede wszystkim dla wojskowych planistów. Minutemen są nieprzewidywalni, a ich działania są często spontaniczne, niepoprzedzone planami czy rekonesansem. Istnieje zatem obawa, że w przypadku konfrontacji z uchodźcami mogliby wyjść przed szereg i otworzyć ogień lub też przeszkodzić w działaniach regularnej armii i gwardii narodowej. Choć McGauley zapewnia, że rolą jego ludzi jest jedynie pomoc siłom federalnym „w najlepszy możliwy sposób”, wiadomo, że bardzo niechętnie przyjęliby humanitarne rozwiązanie sytuacji, np. poprzez założenie obozu dla uchodźców po stronie amerykańskiej.
Uchodźcy wciąż są daleko od granicy, ale i tak mogą wpłynąć na polityczną przyszłość USA
Na szczęście jednak do bezpośredniego zderzenia raczej nie dojdzie. Karawana migrantów niemal na pewno rozpadnie się, a przynajmniej znacząco uszczupli, zanim dojdzie do amerykańskiej granicy. Wielu z maszerujących uchodźców już teraz deklaruje, że nie będzie próbowało dostać się do USA. Nie znaczy to jednak, że zagrożenie zniknie zupełnie. Wzrost liczby migrantów będą na pewno chciały wykorzystać meksykańskie kartele, które w ostatnich latach ze szmuglowania narkotyków coraz intensywniej przerzucają się na przemyt ludzi. Karawana pozostaje też niebezpieczna wewnątrz USA. Tak długo jak istnieje, Trump będzie używał jej jako politycznego szantażu. Pierwsze efekty możemy zobaczyć już dzisiaj, w czasie wyborów do Kongresu. Choć uchodźcy wciąż są tysiące kilometrów od Stanów Zjednoczonych, już teraz mogą wydatnie wpłynąć na polityczną przyszłość tego kraju.
Czytaj także: Kolejne ofiary politycznych zabójstw w Meksyku