Ku końcowi zmierza kampania przed wtorkowymi wyborami w USA. Amerykanie wybiorą nowy Kongres, gubernatorów w 36 stanach oraz legislatury stanowe i lokalne. Wynik głosowania będzie werdyktem na temat pierwszych dwóch lat rządów Donalda Trumpa. Sondaże wskazują, że jego Partia Republikańska (GOP) straci większość w Izbie Reprezentantów oraz gubernatorów w kilku stanach, ale zachowa, lub nawet powiększy, przewagę w Senacie. Przewiduje się rekordową frekwencję – wszyscy mają świadomość, jak ważne są te wybory.
Trumpizm coraz mniej atrakcyjny
Porażka GOP, partii, która mimo początkowych oporów gremialnie poparła prezydenta, byłaby sygnałem słabnącej atrakcyjności trumpizmu. Nie tyle nawet programu Trumpa – ekonomicznego nacjonalizmu (rewizja układów handlowych), natywizmu (ukrócenie imigracji nielegalnej) i twardego realizmu w polityce zagranicznej (zbrojenia plus unilateralizm), co cieszy się dość szerokim poparciem – ile jego stylu rządzenia. Polega on na od dawna niespotykanej w USA brutalności retoryki wobec przeciwników (media jako „wróg ludu”), wyolbrzymianiu zagrożeń i odwoływaniu się do strachu, bezprecedensowej obfitości kłamstw i innych środków z klasycznego arsenału prawicowo-populistycznej demagogii.
Jak Trump mobilizował elektorat
Trump w pełni zademonstrował to wszystko na finiszu kampanii, kiedy Ameryką wstrząsnął „tydzień nienawiści” – jego fan wysłał w listach bomby do prominentnych demokratów, a w Pittsburghu neonazista zastrzelił osiem osób w synagodze. Inny prezydent skupiłby się przy takiej okazji na uśmierzaniu zbiorowego bólu, przesłaniu narodowej jedności i krzepieniu serc. Trump, po odczytaniu z telepromptera rytualnych formułek o potępieniu sprawców, wrócił na przedwyborcze wiece i zamiast optymistycznego przesłania na temat autentycznych sukcesów gospodarki, które mogłyby pomóc kandydatom, zaczął straszyć karawaną migrantów zmierzającą z Ameryki Łacińskiej do amerykańskiej granicy. Tak jak w 2016 r. przedstawiał Latynosów jako bandę przestępców i terrorystów, których demokraci chcą jakoby wpuścić do kraju.
Czy taktyka straszenia raz jeszcze zadziała?
Złowroga wizja „inwazji” z południa miała zmobilizować do głosowania twardą bazę republikańskiego elektoratu, głównie w kilku stanach, gdzie kandydaci GOP do Senatu walczą łeb w łeb z demokratycznymi oponentami, jak w Montanie, Missouri i Północnej Dakocie, i gdzie wyścig do foteli gubernatorów jest wyrównany, jak w Georgii i na Florydzie. We wszystkich tych stanach Trump wygrał wybory w 2016 r., z czego w czterech pierwszych dzięki poparciu ultrakonserwatywnych, wiejskich i religijnych wyborców, podatnych na ksenofobiczne hasła. Kandydaci republikańscy podchwytywali tam jego taktykę, oskarżając konkurentów o zapraszanie do USA nielegalnych imigrantów, plany zdławienia gospodarki podatkami i odebrania ludziom broni palnej.
Wybory, które Trump odpuścił
Prezydent praktycznie odpuścił natomiast wybory do Izby Reprezentantów, gdzie dzięki manipulacjom z granicami okręgów (tzw. gerrymandering) urzędujący posłowie, w tym republikańscy, mają często zagwarantowaną reelekcję. W wielu dystryktach jednak, zwłaszcza na przedmieściach wielkich miast, wyborcy – głównie kobiety i absolwenci college′ów – zwrócili się przeciw GOP, zrażeni uprawianą przez Trumpa polityką podsycania podziałów i podszytą rasizmem demagogią. Spłoszyła ich też ultrakonserwatywna platforma tej partii, której – dzięki prezydentowi – udało się zamienić Sąd Najwyższy w bastion prawicy.
Czytaj także: Karawana migrantów już podzieliła Amerykę
Demokraci kontra republikanie
Oprócz wytykania Trumpowi, że szerzy nienawiść i zaostrza konflikty społeczne, demokraci skupiali się w swych kampaniach na kryzysie systemu ubezpieczeń zdrowotnych, postrzeganego przez opinię jako najpoważniejszy problem kraju. Po objęciu władzy przez Trumpa dominujący w Kongresie republikanie usiłowali odwołać reformę tego systemu przeforsowaną przez prezydenta Obamę (Obamacare) – która mimo wad miała gwarantować ubezpieczenia wszystkim – nie zastępując jej żadną alternatywą. Do likwidacji Obamacare nie doszło, gdyż przeciwko zagłosowało kilkoro senatorów republikańskich, ale próba odwołania reformy potwierdziła obraz GOP jako partii lekceważącej dobro zwykłych Amerykanów. Kontynuując tę narrację, demokraci starali się przedstawić swych oponentów jako rzeczników bogaczy, aby przeciągnąć na swoją stronę tradycyjny elektorat tej partii – robotników z przemysłowych stanów Środkowego Zachodu, którzy w 2016 r. przeszli na stronę Trumpa, zwabieni jego obietnicami przywrócenia miejsc pracy przeniesionych do Chin i zniechęceni kandydaturą Hillary Clinton.
Rozstrzygająca kwestia imigracji
W sprawie imigracji demokraci nie podjęli z prezydentem polemiki, ograniczając się do potępiania go za promowanie „supremacji białych”, czego wyrazem ma być jego alarm przeciw karawanie. Trump jednak posiada tutaj spójny program reformy – proponuje, by oprócz uszczelnienia granic oprzeć przyznawanie wiz imigracyjnych na kryterium wykształcenia i kwalifikacji obcokrajowców. To wszystko zamiast łączenia rodzin, co byłoby warunkiem jego zgody na legalizację statusu setek tysięcy „dreamersów”, czyli imigrantów sprowadzonych do USA nielegalnie jako dzieci przez swych rodziców. Jest to rozwiązanie kłopotliwe dla opozycji, gdyż zyskuje coraz silniejsze poparcie społeczeństwa. Blokuje go głównie lewe skrzydło demokratów, zdominowane przez mniejszości etniczno-rasowe: Afroamerykanów i Latynosów, i wytyczające politykę partii w wielkich miastach i na liberalnych wybrzeżach kraju.
Jeżeli więc w wyniku wyborów demokraci odzyskają większość w Izbie Reprezentantów, ale stracą więcej miejsc w Senacie, niż mają obecnie, przyczyną będzie prawdopodobnie brak zdolności ustalenia wyraźnego stanowiska w kwestii imigracji i sformułowania realistycznej alternatywy dla polityki Trumpa. Prezydent i jego partia ogłoszą wtedy, że odnieśli w wyborach zwycięstwo, bo wynik taki jest „lepszy od oczekiwanego”.
Czytaj także: Czas apokalipsy według Trumpa