Wypowiedzi 63-letniego Bolsonara pełne są nienawiści do przeciwników, pogardy dla Innego – ze względu na kolor skóry, płeć, orientację seksualną czy status ekonomiczny. A nadto zawierają pochwałę przemocy i zapowiedzi zniszczenia politycznych rywali. Bolsonaro, emerytowany kapitan wojska, od 28 lat kongresmen, piewca wojskowej dyktatury z lat 1964–85, która powinna – jego zdaniem – zabić więcej oponentów, niż zabiła, wygrał II turę wyborów prezydenckich i za dwa miesiące obejmie rządy w największym kraju Ameryki Łacińskiej.
Nie pomogły apele znanych postaci popkultury, polityki czy nauki, by bronić demokracji. Nie pomogło nawet poparcie udzielone lewicowemu rywalowi Bolsonara przez surowych krytyków lewicowych rządów, byłego sędziego Sądu Najwyższego Joaquima Barbosy i prokuratora generalnego Rodrigo Janota. Ci dwaj uwielbiani przez sympatyków Bolsonara prawnicy ogłosili, że jego wygrana to zagrożenie dla demokracji. Okazało się, że większość wyborców uwielbia człowieka, który twierdzi, że nie umiałby kochać swojego syna, gdyby był gejem; i wolałby wtedy, żeby syn zginął w wypadku. Oto Bolsonaro w pigułce.
Ekscentryk i samoś
Jeszcze kilka lat temu był postacią tak ekscentryczną i marginesową, jak – powiedzmy – Janusz Korwin-Mikke w Polsce. Słyszało się o nim od czasu do czasu, gdy pozwalał sobie na kolejną skandaliczną wypowiedź. Na przykład – że nie zgwałciłby pewnej deputowanej, bo za brzydka. Albo że jest zwolennikiem tortur. Nikt nie traktował go serio jako kogoś, kto może odegrać w polityce istotną rolę. Jego aktywność w komisjach parlamentarnych była niemal zerowa. Lubił za to błyszczeć w czasie sesji kongresu – to znaczy powiedzieć coś obraźliwego, co podchwycą media. Zawsze był politycznym singlem, grającym na siebie, typem „samotnego wilka”, osobliwego ultrakonserwatywnego anarchisty, który marzy o tym, by zostać celebrytą.