Peter Mayer był szefem wydawnictwa Penguin, gdy jesienią 1988 r. wydało ono w Wielkiej Brytanii „Szatańskie wersety” Salmana Rushdiego. Bronił tej książki nawet podczas największych protestów ulicznych. Mówił wtedy, że „to, co zrobimy teraz, wpłynie na przyszłość nie tylko tej książki, ale również na przyszłość wolności słowa w ogóle. A bez tej wolności nie będzie społeczeństwa obywatelskiego”. Trudno sobie wyobrazić podobne słowa z ust dzisiejszych wydawców o równie kontrowersyjnej książce.
Trzy dziesięciolecia po wydaniu „Wersetów”, jednej z najbardziej obrazoburczych książek w historii literatury, na Zachodzie dominuje przekonanie, że dla zachowania pokoju w wielokulturowych społeczeństwach należy wyrzec się prawa do obrażania, a najlepiej zakazać go. To z kolei wywodzi się z innego przeświadczenia, że nasza wiara, tożsamość i światopogląd są tak ważne, iż nie powinny być konfrontowane. Ale czy to jest droga do pokoju społecznego? Jeśli założyć, że w zasadzie każda krytyka może kogoś obrazić, jest to prosta droga do uciszenia wszystkich.
1.
Pod koniec lat 80. Rushdie był gwiazdą brytyjskiej literatury. A książka, którą pisał już od pięciu lat, miała „podpalić świat”. Sam autor opowiadał, że będzie o „migracji, metamorfozie, rozdwojeniu jaźni, o miłości i śmierci”. Że będzie to próba „poważnego pisania o religii i zbawieniu z perspektywy ateisty”. Wydane jesienią 1988 r. „Szatańskie wersety” spełniły te zapowiedzi. Są fikcyjną historią dwóch mężczyzn zakorzenionych w islamie i jednocześnie zafascynowanych Zachodem. Pierwszy z nich przetrwa dzięki powrotowi do korzeni. Drugi, sponiewierany duchową potrzebą wiary w Boga przy intelektualnej niemożności dojścia do wiary, ostatecznie zabije się.