W trakcie publicznych przesłuchań kandydat do Sądu Najwyższego Brett Kavanaugh oskarżył Clintonów o próbę utrącenia jego nominacji. Wtórowali mu republikańscy senatorowie, wygłaszając tyrady przeciw demokratom. Głosowaniu nad zatwierdzeniem sędziego towarzyszyły krzyki protestu na galerii i demonstracje pod Kapitolem.
Ostatecznie Senat zatwierdził nowego sędziego SN najszczuplejszą większością od 1881 r. (50 do 48). Sąd Najwyższy, świątynia amerykańskiej demokracji stojąca – zdawałoby się – ponad partyjną polityką, okazał się kolejnym frontem zimnej wojny domowej w USA. To miara gorączki, która ogarnęła kraj przed zbliżającymi się wyborami.
6 listopada Amerykanie wybiorą nowy Kongres – całą Izbę Reprezentantów i jedną trzecią Senatu – gubernatorów w 36 stanach, stanowe legislatury i władze lokalne w całym kraju. Zapowiada się rekordowa frekwencja, bo wyborcy są przekonani, że dawno tyle od nich nie zależało.
Wybory w połowie pierwszej kadencji urzędującego prezydenta (mid-term) są zwykle plebiscytem na temat jego rządów. Kiedy wyborcy oceniają je źle, jego partia przegrywa, jak w 1994 r., gdy po dwóch latach Billa Clintona demokraci stracili większość w obu izbach Kongresu, i w 2010 r., gdy za prezydentury Baracka Obamy ponieśli podobną porażkę w Izbie Reprezentantów i straty w Senacie. Trump jest jeszcze mniej popularny niż Obama – od inauguracji w styczniu ub. roku poparcie dla niego oscyluje wokół 40 proc. Tak niskich notowań na początku kadencji nie miał od lat żaden amerykański prezydent.
Zamożnym powodzi się lepiej
Polityka Trumpa okazała się miksturą nacjonalizmu i natywizmu oraz tradycyjnego republikańskiego konserwatyzmu. Obniżki podatków i deregulacja przyczyniły się do utrzymania przyzwoitego wzrostu PKB – widocznego już za późnego Obamy – i redukcji bezrobocia do rekordowo niskiego poziomu (3,7 proc.