O szarfie, orderze i rekordzie prezydenta
Afera z boliwijskimi insygniami władzy w tle
Oto realizm magiczny w wydaniu andyjskim. Tuż przed świętem boliwijskich sił zbrojnych skradzione zostały prezydencka szarfa oraz bogato zdobiony order – wojskowy odpowiedzialny za ich strzeżenie w poprzedzającą uroczystość noc udał się bowiem na wizytę do domu publicznego, a cenne insygnia zostawił w zaparkowanym pod nim samochodzie. Rabunek błyskawicznie stał się tematem numer jeden w mediach, również społecznościowych, policja i tajne służby rzuciły się na poszukiwania, jeden z ministrów publicznie deklarował, że za sprawką „na pewno stoją Peruwiańczycy”. Ostatecznie, po anonimowym telefonie przestraszonych złodziei, plecak z cenną zawartością odnaleziono w jednym z kościołów w La Paz – ale prezydent na paradzie wystąpił bez ozdobionej piersi.
Dla Evo Moralesa to tylko przykry incydent w szczęśliwym momencie: w tym miesiącu został najdłużej urzędującą głową państwa w historii boliwijskiej demokracji. I wcale nie zamierza iść na emeryturę: po ponad 12 latach na stanowisku prezydenta oficjalnie zapowiada ponowny start w przyszłorocznych wyborach. Nie przejmując się, że zabrania mu tego konstytucja. Dzięki nacjonalizacji przemysłu gazowego kraj pod jego rządami cieszył się średnim wzrostem 5 proc. nawet w czasie, gdy sąsiedzi wpadali w recesję, a poziom ubóstwa zmniejszył się o połowę, więc Morales jest co do przyszłego roku pewny swego. Tym bardziej że w niemal całkowicie indiańskim kraju jest pierwszym prezydentem, który ma właśnie rdzenne (a nie europejskie) pochodzenie – a dla większości wyborców to nawet ważniejsze niż pomyślna koniunktura. Okazji do ponoszenia szarfy oraz orderu zapewne mu nie zabraknie.