Na patagońskiej pustyni, wysoko w górach, wyrasta coś, co z wielu kilometrów wygląda jak biały grzyb. Z kilometra jego płaski kapelusz to już wyraźnie antena radioteleskopu. Z bliska widać chińskie napisy. To centrum łączności satelitarnej i kontroli lotów kosmicznych założone w Argentynie przez Armię Ludowo-Wyzwoleńczą Chińskiej Republiki Ludowej. Po co? By rzucić USA wyzwanie tam, gdzie jeszcze nikt wcześniej się nie odważył. Na Księżycu.
Czytaj także: Handlowa wojna Trumpa z Chinami
Księżycowe wyzwanie
Chińczycy lecą na Księżyc, ale – jak wszystkie strategiczne plany w Chinach – to będzie długi lot. Plany lądowania na ziemskim satelicie sformułował na przełomie wieków obecny szef chińskiego programu księżycowego, 80-letni geochemik Ouyang Ziyuan. Nie na pokaz, a w celu wykorzystania księżycowych zasobów rzadkich pierwiastków.
Pierwsza poważna orbitalna misja Chin wystartowała ku Księżycowi zaledwie w 2007 r., ale od razu wywołała sensację. Sporządzona przez satelitę trójwymiarowa mapa powierzchni Srebrnego Globu nie miała odpowiedników, jeśli chodzi o dokładność. Każda kolejna z pięciu misji księżycowych poprawiała czas dotarcia, dokładność badań, wreszcie przetestowała powrót niewielkiego statku kosmicznego na ziemię.
W maju tego roku wystartowała chińska sonda na ciemną stronę Księżyca, do tej pory trudno dostępną badaczom, i to tylko z USA i ZSRR. Chiny chcą jeszcze w tym roku jako pierwsi na świecie posadzić tam lądownik. Jednak pierwszy prawdziwy lot załogowy na Księżyc zamierzają odbyć dopiero w połowie lat 30. XXI w.
Plan podboju kosmosu wpisuje się w strategiczny cel ChRL – zostać globalną potęgą do połowy XXI w. Wcześniej, już za dwa lata, chiński lądownik dotrzeć ma na Marsa. Nie ma wątpliwości, że to Chińczycy realizują obecnie najambitniejszy program kosmiczny na świecie. Ale zanim wylądują na Księżycu, napsują krwi Amerykanom.
Czytaj także: Chiny znalazły skuteczny sposób na uzależnienie od siebie słabych państw
Okrążanie Ameryki
Baza w Patagonii ma odegrać w księżycowej misji kluczową rolę, ale dla Chin ma o wiele istotniejsze znaczenie na Ziemi. Chiny wślizgnęły się do Argentyny bez rozgłosu, korzystając na tym, że kraj ten wciąż odczuwa geopolityczne skutki przegranej wojny o Falklandy z Wielką Brytanią (w praktyce także z USA) i po kilku kryzysach finansowych desperacko potrzebuje inwestycji.
Również Amerykanie, niegdyś uważający Amerykę Południową za swoje podwórko, przez ostatnie dwie dekady nie bardzo przejmowali się Ameryką Południową, koncentrując wysiłek zbrojny na Bliskim Wschodzie, a geopolitycznie ciążąc ku Azji. Chińczycy wyczuli swoją szansę i po umocnieniu pozycji w Afryce – głównie po to, by zagwarantować sobie cenne surowce – od 2008 r. ogłosili zbliżenie z krajami Ameryki Łacińskiej i Karaibów.
Z reguły niechętni Ameryce przywódcy, zwykle o lewicowych poglądach, chińskie awanse przyjęli z otwartymi ramionami. Poprzez politykę faktów dokonanych Pekin ustanawiał strategiczne więzy z Brazylią, Argentyną, Wenezuelą, Urugwajem czy Boliwią. Niektórzy politolodzy nazwali ten proces „cichą inwazją”. O ile bowiem chińska ekspansja na otaczających kraj morzach jest pod ścisłym nadzorem, o tyle instalację na patagońskiej pustyni wypatrzeć jest znacznie trudniej. A może nie służyć wyłącznie celom badawczym i naukowym.
Czytaj także: Co by było, gdyby Chiny rządziły światem
Kosmiczna wojna, ziemska potęga
Technologie budowane na potrzeby podboju kosmosu od zawsze służyły także celom wojskowym. Gigantyczna antena na południowej półkuli, jak obawiają się amerykańscy eksperci, na pewno zwiększy chińskie możliwości przechwytywania sygnałów. W najgorszym przypadku służyć może ich zakłócaniu.
Co gorsza, Chińczycy wynegocjowali z Argentyną de facto eksterytorialny status swojej bazy kosmicznej na kolejne 50 lat. Kto wie, co mogą tam jeszcze umieścić albo już umieścili. Tak samo bowiem jak w przypadku sztucznych wysp budowanych na Morzu Południowochińskim czy bazy marynarki wojennej w afrykańskim Dżibuti, Chiny z pewnością wykorzystają przyczółek w Ameryce Południowej w swoich planach strategicznej ekspansji, która jest widoczna nawet z Polski.
Morzem i lądem ku Europie
Jaki okręt był największą atrakcją polskiej parady morskiej z okazji 100-lecia Marynarki Wojennej? Chińska fregata rakietowa Binzhou. Okręt wpłynął do Gdyni 22 czerwca i wcale nie była to pierwsza wizyta jednostki chińskiej marynarki wojennej na Bałtyku ani w polskim porcie.
Od kilku lat Chińczycy demonstrują zdolności operowania zespołami bojowymi kilka tysięcy mil morskich od własnych brzegów, na akwenach pozornie marginalnych z ich punktu widzenia. I robią to w rozmaitych konfiguracjach. Raz pomagają ewakuować cywilów z ogarniętego wojną jemeńskiego Adenu, innym razem pod nosem goszczącego w Polsce Donalda Trumpa ćwiczą z Rosjanami na Bałtyku. Okazjonalnie zaglądają też do zachodnioeuropejskich portów wojennych z kurtuazyjnymi wizytami.
Zawsze jednak pokazują, że już są liczącą się morską siłą – a plany budowy nowych okrętów jasno wskazują, że chcą być morską potęgą. Ale przecież w Europie znacznie więcej niż o chińskich działaniach na morzu mówi się i dzieje wokół chińskiej ekspansji lądowej, zwanej „planem pasa i drogi”. Dopiero od niedawna obok wymiernych korzyści ekonomicznych dostrzega się w nim również potencjalne zagrożenie.
Ku konfrontacji z USA
Dla znawców geopolityki jest jasne, że chińska strategia w dłuższym terminie zmierza nieuchronnie do zakwestionowania globalnego prymatu USA i potencjalnie do starcia zbrojnego. Chińska armia stopniowo powiększa zdolności kontroli mórz, przestrzeni powietrznej, wysp, a teraz i kosmosu – w bezpośrednim otoczeniu Chin i coraz dalej od ich brzegów. Cel jest oczywisty: odepchnąć marynarkę wojenną i lotnictwo USA, a przynajmniej na tyle utrudnić im działanie, by koszty interwencji okazały się nieakceptowalne politycznie.
Innymi słowy: by to Chiny stały się drugim – a w przyszłości pierwszym – globalnym mocarstwem i by to one, a nie USA, mogły dyktować reszcie świata warunki handlu, współpracy i rozwoju. Nie bez powodu Amerykanie traktują Chiny, a nie Rosję, jako swoje największe globalne wyzwanie XXI w. W jego pierwszej połowie może przybrać postać nowego wyścigu kosmicznego, w drugiej, kto wie, może nawet kosmicznej wojny.