Nowy prezydent Meksyku Andrés Manuel López Obrador zaczyna urzędowanie od rewolucji w płacach. Żaden urzędnik publiczny nie będzie mógł zarabiać więcej niż głowa państwa, a on sam właśnie obniżył sobie pensję o 60 proc. i wyjaśnił, że nie tnie bardziej tylko dlatego, żeby nie zniechęcać menedżerów z sektora prywatnego, którzy przechodzą właśnie do rządu.
W Meksyku, którego prezydentem był do tej pory lubujący się w luksusie i zamieszany w afery korupcyjne Enrique Peńa Nieto, takie postępowanie budzi sensację, ale dla innych Latynosów nie jest to żadna nowość. Na kontynencie swoje pensje obniżali w ostatnich latach Evo Morales w Boliwii, Dilma Rousseff w Brazylii czy José Mujica w Urugwaju (ten ostatni zrezygnował też z mieszkania w pałacu prezydenckim na rzecz własnego domku na wsi, do pracy dojeżdżał starym garbusem). Wszyscy wymienieni są mocno lewicowi, więc taka postawa jest zgodna z ich poglądami, nie brak jednak opinii, że obniżanie sobie pensji przez polityków to zwykły populizm, np. gdy dwa lata temu, po nałożeniu na Rosję sankcji, Władimir Putin obniżył swoją płacę o 10 proc. A poza tym wielu obniżających na taki gest po prostu stać: pobierający tylko połowę uposażenia Cyril Ramaphosa w RPA oraz oddający całość swojej pensji na cele dobroczynne Andrej Kiska na Słowacji to multimilionerzy.
Oskarżeń o populizm na pewno nie musi się obawiać premier Singapuru Lee Hsien Loong, co roku zgarniający równowartość niemal 2 mln dol., ponad trzy razy więcej niż następna na liście najlepiej zarabiających szefów rządów Carrie Lam z Hongkongu. Oboje o żadne obniżki się nie ubiegają.