Dziś NATO bardziej niż Rosji boi się prezydenta USA.
Taki jest przynajmniej wydźwięk zapowiedzi szczytu Sojuszu 11 i 12 lipca w Brukseli. Ostatnie spotkania Donalda Trumpa z zachodnimi sojusznikami – vide G7 w Kanadzie – też nie wypadły najlepiej. A właśnie w sprawie NATO Amerykanin był dotychczas najbardziej krytyczny. Chodzi mu przede wszystkim o zbyt niski poziom wydatków militarnych u sojuszników – i to będzie główny temat najbliższego spotkania. Członkowie NATO zobowiązali się, że do 2024 r. zwiększą je do poziomu co najmniej 2 proc. PKB – dziś niewielu osiąga ten poziom. Europejczycy w Brukseli będą jednak przekonywać, że wydatki wydatkom nierówne. Bo co z tego, że Grecja przeznacza na ten cel 2,6 proc. PKB, skoro ma największe w Sojuszu koszty osobowe. Eksperci ostrzegają jednak, że Trump może zaproponować układ „gotówka za bezpieczeństwo”, gdzie sojusznicy będą płacić za obecność wojsk USA (Polska już to zaproponowała), albo nawet postawić warunek, że jeśli Europa nie obniży ceł na amerykańskie towary, to amerykańscy żołnierze z niej wyjadą.
Ale Trump to nie wszystko. Sojusz chce zwiększyć gotowość do działań, stąd pomysł Czterech Trzydziestek. Plan jest taki, że NATO do 2020 r. będzie miało 30 batalionów, 30 lotniczych eskadr i 30 okrętów gotowych do akcji w czasie krótszym niż 30 dni. Drugi cel wojskowy to majacząca od lat reforma systemu dowództwa. Według dyskutowanej na szczycie propozycji miałyby powstać dwa nowe dowództwa. Pierwsze, w niemieckim Ulm – od logistyki w Europie. Drugie – w Norfolk, w stanie Wirginia – od przerzucania wojsk amerykańskich przez Atlantyk. Oby tylko było jeszcze kogo przerzucać.