Artykuł w wersji audio
Czy to wielki powrót prywatyzacji we Francji? Rząd dał zielone światło projektowi ustawy Pacte. W nazwie ustawy o prywatyzacji nie ma oczywiście mowy; Pacte to skrót od planu działania na rzecz wzrostu i przekształcenia przedsiębiorstw. Chodzi jednak, przynajmniej na początek, o sprzedaż części udziałów państwowych w trzech wielkich firmach, z których każda interesuje miliony Francuzów. Najpierw ADP, dwa wielkie lotniska paryskie de Gaulle’a i Orly, w których państwo ma nieco ponad 50 proc. udziałów. Potem grupa energetyczna Engie, dostawca gazu i prądu. Obie firmy są notowane na giełdzie, wartość udziałów państwa wynosi dziś 17 mld euro. Cała trzecia firma warta jest tylko 3 mld euro, lecz to Française de jeux, państwowy monopol loteryjny i gier hazardowych, w które gra więcej niż połowa Francuzów i które państwu przynoszą regularne zyski.
Rząd tłumaczy, że kierowanie przedsiębiorstwami na rynku powinno należeć do akcjonariuszy, a nie państwa, bo akcjonariusze mają do tego większe kompetencje. Macron, dawny bankier, a dzisiejszy polityk liberalny, hołduje zasadzie, że państwo, wielki strateg, powinno kontrolować jedynie przedsiębiorstwa dotykające suwerenności narodowej: obronę, energię nuklearną i wielkie sieci publiczne, jak koleje i pocztę.
Poza tym ekonomiści rządowi podkreślają, że ta prywatyzacja ma charakter nie ideologiczny, lecz finansowy. Uzyskane pieniądze mają wesprzeć osobny fundusz innowacyjności w ramach Bpifrance, publicznego banku inwestycyjnego, co było jedną z głównych obietnic wyborczych Macrona.
Choć z ogłoszeniem projektu ustawy Pacte czekano na najlepszy moment, to taki nie nadszedł. Po pierwsze, nie przebrzmiały jeszcze echa największej tegorocznej zmiany w budżecie, to jest modyfikacji podatku solidarnościowego od wielkich majątków (ISF). Chodzi tu o wyjątkowy w Europie podatek, płacony dotąd przez 351 tys. rodzin, których majątek przekraczał 1,3 mln euro. Podatek zmienił nazwę na IFI i dziś dotyczy tylko nieruchomości. Majątek ruchomy, zwłaszcza akcje i obligacje, ale też jachty, konie, samoloty i sztaby złota, został z tego podatku wyłączony, oficjalnie dlatego, by część zasobów bogatych rodzin skierować do gospodarki, na finansowanie przedsiębiorstw.
Ale wielu ekonomistów publicznie powątpiewało, czy zmiana przyniesie taki efekt. W mediach mówiono po prostu, że to prezent dla milionerów, i pojawiły się pytania, czy Macron nie jest aby „prezydentem bogatych” i o ich pieniądze się przede wszystkim troszczy.
Bitwa o szyny. Zaczynają się wakacje i ten nieprzyjemny temat powinien zanikać. Ale wakacje z zapowiedzianą prywatyzacją się łączą, bo Francuzi nie zapomnieli nieudanej prywatyzacji autostrad z 2006 r. Długoterminowe umowy z inwestorami prywatnymi zostały tak nieszczęśliwie pomyślane, że skłaniają do stałego wzrostu opłat za przejazd. I Francuzi wytykają przykłady: pod Paryżem w tunelu koło Wersalu na A86 płaci się 10 euro za 10 km. Raport Trybunału Obrachunkowego, odpowiednika naszej NIK, zwraca uwagę, że – pomijając sektor bankowy – prowadzenie autostrad we Francji daje większy zysk niż jakakolwiek inna działalność. Autostrady, typowe przedsięwzięcie publiczne, stały się maszynką do robienia pieniędzy. Doszło do tego, że w sprawie autostrad pojawiło się w mediach określenie „historyczny błąd prywatyzacji”.
Ponadto teraz nęka Francuzów problem jednej ze świętych krów, których dotknąć bał się dotąd każdy rząd. Chodzi o SNCF, koleje państwowe. Francuzi nie przestają o tym mówić, gdyż od początku kwietnia trwa pełzający strajk kolejarzy. Pociągi wprawdzie chodzą, strajk obejmuje tylko jedną trzecią składów, teraz nawet mniej, ale utrudnienia irytują, trzeba ciągle śledzić, które pociągi odwołano. Strajk miał być zawieszony na wakacje, ale część związków zawodowych się wyłamała i niepewność pozostaje. Kolejarze protestują przeciw przekształceniu SNCF w spółkę akcyjną, wystawieniu kolei na konkurencję z zagranicą, żądają utrzymania norm pracy i zatrudnienia.
Francuzi nie bardzo dziś wiedzą, co o tym myśleć. Z jednej strony koleje SNCF, odpowiednik dawnych nierozczłonkowanych PKP, uważane są za jedno z trzech najbardziej użytecznych przedsiębiorstw w kraju. Poza tym we Francji ciągle istnieje pewien mit kolei; pierwszy wielki powojenny film „Bitwa o szyny” sławił kolejarzy jako forpocztę francuskiego ruchu oporu, a współcześnie Francja może się szczycić pociągami TGV, najszybszymi w Europie. Z drugiej strony kolejarze mają przywileje, zagwarantowane zatrudnienie do emerytury, coroczne podwyżki płac i obsady pociągów liczniejsze niż u konkurencji. W efekcie SNCF tonie w długach, radzi sobie gorzej niż koleje niemieckie czy włoskie.
Dodatkowy problem stanowi rosnący populizm, tak z lewa, jak i z prawa. Prywatyzacji głośno się sprzeciwiają zarówno szef partii o wymownej nazwie Francja Niepokorna, świetny zresztą mówca Jean-Luc Mélenchon (w ostatnich wyborach prezydenckich zdobył prawie 20 proc. głosów), jak i prawicowa Marine Le Pen, szefowa Frontu Narodowego. Mélenchon przypomina, że kiedyś władze obiecywały, że nigdy nie będzie zmian w statusie dawnej sieci gazowej GdF, w której państwo miało większościowy udział. No i rzeczywiście nie było, ale dzięki wybiegowi, bo rząd zgodził się na fuzję GdF z grupą Suez, w której już nie miał większościowego udziału, a dziś to konsorcjum działa pod nazwą Engie i znów ma być wyprzedane.
Mélenchon grzmi: pewnego dnia zażądamy bilansu każdej prywatyzacji, bo dotąd nikt nigdy nie wyliczył, ile to naprawdę kosztowało i ile przyniosło podatnikom. Jeszcze dalej idzie Le Pen, bo twierdzi, że sprzedając lotniska, państwo pozbywa się kontroli nad „pierwszą granicą” Francji, co jest oczywiście nonsensem, ale w okresie nagonki na imigrantów ma dodatkową nośność medialną. Populiści czują, że duża część Francuzów wątpi w swoje szanse w XXI w., żerują więc na strachu przed globalizacją, zapewniają, jak Trump w Ameryce, że osłonią przed konkurencją.
Wszyscy na państwowym. Nie można dzisiejszego projektu prywatyzacji porównywać do dawniejszych programów, które stanowiły spór o to, co lepsze: państwowe czy prywatne. 30 czy 40 lat temu lewica miała jasny pogląd, że prywatyzacja stanowi skandaliczną wyprzedaż sreber rodowych albo że odbywa się według zasady – nacjonalizacja strat i prywatyzacja zysków.
Po wielkim powrocie lewicy do władzy w 1981 r. Mitterrand znacjonalizował ogromną część gospodarki, w tym największe banki. Wywołało to prawdziwy alarm; giełda poleciała w dół o 30 proc., narzucono też ogromne ograniczenia w wymianie waluty francuskiej (były jeszcze franki). Własność państwowa bynajmniej nie poprawiła wysokiego bezrobocia. Chirac odwracał tę falę, prywatyzując nawet dodatkowo część tego, co nacjonalizowano zaraz po wojnie. Pod młotek poszły wtedy takie giganty, jak Société Générale (jeden z trzech największych banków), Saint-Gobain (materiały budowlane, elektronika), Suez i główna stacja telewizyjna TF1.
W 1988 r., kiedy lewica powróciła do władzy, rząd ogłosił politykę „ani – ani”, to znaczyło ani prywatyzować, ani nacjonalizować. Potem już wszystkie rządy, w tym i socjalistyczne, w mniejszym lub większym stopniu wyzbywały się majątku państwowego. Pozostaje kilka świętych krów, w tym EDF (dostarczyciel energii elektrycznej, do niedawna największe takie przedsiębiorstwo na świecie) i wspomniane koleje SNCF. Efekt: w 1990 r. w sektorze państwowym pracowało 1,7 mln pracowników, dziś tylko nieco połowa tej liczby.
To mało? Z 800 tys. pracowników na państwowym Francja i tak pozostaje rekordzistką krajów OECD, zatrudnia więcej ludzi w tym sektorze niż sześciokrotnie od niej większe Stany Zjednoczone. Dla porównania: Niemcy – 340 tys., Polska – 171 tys., według szacunków OECD.
Jest jeszcze inny francuski rekord świata. Udział wydatków publicznych w PNB, produkcie narodowym brutto, wynosi 56,5 proc. Dawniej jeszcze kraje skandynawskie wyprzedzały Francję pod tym względem, ale zaczęły hamować wydatki socjalne. Macron też chciałby ograniczyć państwo opiekuńcze i zliberalizować gospodarkę – w tych zamierzeniach zderza się z mentalnością Francuzów, którzy zawsze mieszkali w kraju bardzo scentralizowanym, jakobińskim, i uważają, że interwencja państwa jest jedynym sposobem zachowania wielkości kraju.
Gdyby próbować mierzyć jakąś społeczną niechęć do kapitalizmu, Francja byłaby zapewne na szczycie europejskiego rankingu. Po pierwsze, ze względu na niedawną jeszcze retorykę polityczną lewicy, zwłaszcza w polityce zagranicznej, kiedy Paryż zawsze podkreślał, że staje w obronie prześladowanych i uciśnionych. W dalszym ciągu działają partie lewackie, w wyborach prezydenckich wciąż staje do walki kandydat Walki Robotniczej.
Francuzi są nie tylko zadowoleni z osłon socjalnych, ale i nie lubią przypominania, że to kosztuje. Jak zauważał jeszcze de Tocqueville, mają mentalność polityczną, a nie gospodarczą. W szkołach uczy się filozofii, a nie ekonomii. Ciekawe zresztą, że projekt ustawy Pacte ma liberalizować gospodarkę, ale – może na otarcie łez – wprowadza zmiany do definicji przedsiębiorstwa. Przedsiębiorstwo ma być nie tylko grupą zainteresowanych działających na własny rachunek, ale widzieć swe zobowiązania wobec szerszej społeczności, działać na rzecz wspólnego dobra.
Buty na pantofle. Mimo że państwo ma pełną swobodę w mianowaniu szefów przedsiębiorstw, a kontroluje kapitał 1400 firm, nie ma we Francji – tak jak dziś w Polsce – wielkich zastrzeżeń do tych nominacji, a na pewno nie ze względu na kompetencje. Oczywiście rząd szuka prezesów i dyrektorów raczej wśród swoich sympatyków, ale po obu stronach są to zwykle absolwenci tych samych dobrych szkół. Nie przypominam sobie skandalu, w którym wytykano by nepotyzm przy takich nominacjach. Zresztą istnieje coś, co tam nazywają obowiązkiem pokazania wyniku. I zmiana rządu od dawna już nie pociąga za sobą zmian w zarządach koncernów państwowych.
Według zwyczaju nominacje zakładają zwykle pięcioletni mandat, co ostatnie rządy szanują. Minął rok prezydentury Macrona, nie przeprowadzono żadnych zmian i nikt się ich nie spodziewa przed upływem kadencji. Przyjęło się poza tym uważać, że zdymisjowanemu dygnitarzowi państwowemu wypada podsunąć jakieś konfitury, Francuzi określają je mianem serów, fromages de la République. Były premier Edouard Balladur na przykład został prezesem zarządu tunelu pod Chamonix.
Lewica – poza wyjątkami – nie gloryfikowała szczególnie własności państwowej. Nie rozpatrywało się też powodzenia przedsiębiorstw w kategoriach publiczne czy prywatne. 28 maja w Paryżu zmarł 93-letni Serge Dassault, szef koncernu lotniczego, a przy tym właściciel głównego prawicowego dziennika „Le Figaro” i wieloletni senator. W jego osobie i rodzaju produkcji (m.in. znane myśliwce Mirage i Rafale) zlewały się sprawy prywatne i państwowe: nie ulegało wątpliwości, że powodzenie Dassault zależało od zamówień publicznych, poza tym państwo pomagało w promocji i sprzedaży samolotów za granicą.
Dassault był przyjacielem prezydentów, a przy tym jednym z najbogatszych ludzi kraju. Oczywiście był jakimś wyjątkiem, ale w niższych rejestrach mamy we Francji zjawisko pantouflage, dosłownie korzystanie z pantofli, co się trafia wtedy, kiedy funkcjonariusz państwa przechodzi do sektora prywatnego. Takie zmiany kariery, także w drugą stronę, nie są rzadkie, a ekonomiści je chwalą, gdyż uważają, że dobrze, kiedy urzędnicy i ludzie interesu rozumieją lepiej, na czym polega specyfika obu światów. Nawiasem mówiąc, termin pantouflage pochodzi z Ecole Politechnique, elitarnej państwowej szkoły, której studenci mają status podchorążych i noszą buty wojskowe. W założeniu absolwenci mają pracować w sektorze publicznym, kiedy więc szli do sektora prywatnego, zamieniali te buty na wygodniejsze pantofle.
Ustawa Pacte trafi do parlamentu zaraz po wakacjach. Tymczasem po roku prezydentury popularność Emmanuela Macrona bardzo słabnie: 37 proc. Francuzów ma o jego poczynaniach dobrą opinię, a aż 58 proc. negatywną. Na pierwsze miejsce wśród zmartwień i trosk obywateli wychodzi „bieda i nierówności społeczne” (39 proc.) przed „bezrobociem” i „terroryzmem” (po 36 proc.).
Znów nadchodzi fala francuskiego pesymizmu. Według wskazań barometru politycznego tylko 31 proc. Francuzów uważa, że kraj zmierza w dobrym kierunku i niecierpliwie oczekuje, że reformy Macrona przyniosą odczuwalne rezultaty. Tymczasem rosną notowania wspomnianych populistów, Marine le Pen i Jeana-Luca Mélenchona. Jedyną pociechą prezydenta może być to, że choć spada jego popularność, to i tak na scenie politycznej nie ma nikogo, kto by miał wyższe notowania. Wszyscy mają złe.