Andres Manuel Lopez Obrador wygrał wybory prezydenckie w Meksyku, zostawiając rywali daleko w tyle. Ale przyszłość kraju jest niejasna.
AMLO wygrał – ale będzie musiał rządzić krajem, w którym w czasie kampanii wyborczej zamordowano ponad stu polityków. Meksyk, szczególnie na prowincji, rozdziera krwawa rywalizacja między grupami przestępczości zorganizowanej. To nie tylko kartele narkotykowe, lecz także mafie żyjące z kontrolowania terytoriów, na których wymuszają haracze od wszelkiej działalności gospodarczej. Żaden z przywódców ostatnich kilkunastu lat nie był w stanie pokonać przestępczej hydry – przeciwnie: wyrastały jej coraz to nowe głowy.
Kiedyś przestępcze kartele kupowały polityków, dziś nie ufają nawet kupionym. Wystawiają w wyborach własnych kandydatów i odstrzeliwują rywali. To wielka zmiana ostatnich lat w meksykańskiej polityce, szczególnie tej lokalnej. Nowego prezydenta uważa się za człowieka lewicy, a gdy kandydował dwa razy wcześniej, przeciwnicy straszyli wyborców, że będzie meksykańskim Chavezem. W tej kampanii bardziej kompromitowało porównanie z Trumpem. Ale Lopez Obrador – mimo że w meksykańskiej polityce od kilku dekad – to polityk zagadka. Jako burmistrz stolicy stał mocno i na lewej, i na prawej nodze, a raczej przestępował z jednej na drugą. W kampanii obiecywał wsparcie państwa dla biednych, walkę z korupcją i bezkarnością. Tuż po wyborze przysięgał, że „nie będziemy kłamać, nie będziemy kraść i nie zdradzimy społeczeństwa”.
Wyborcy z uboższych klas społecznych fetowali zwycięzcę na ulicach, płacząc ze szczęścia. Ale dominującym uczuciem jest – jak donoszą korespondenci – wściekłość. Ludzie boją się przyszłości i boją się mafii, ale silniejsza od strachu jest ich wściekłość i pragnienie zmiany.