Turecki prezydent wie co robić, nawet jeśli nie uda mu się utrzymać większości w parlamencie.
To niby pełny sukces Recepa Tayyipa Erdoğana. Wygrał w niedzielę wybory prezydenckie już w pierwszej turze (53 proc.), a jego partia wraz z nacjonalistycznym koalicjantem zdobyła większość w parlamencie. Sukces jest tym większy, że wraz z tymi wyborami Turcja przechodzi na system silnie prezydencki, a de facto staje się demokratyczną dyktaturą.
Jedna chmurka zakłóca jednak ten błogostan władcy. Formalnie rzecz biorąc, nawet gdyby Erdoğan przegrał parlament, może już rządzić za pomocą dekretów i dowolnie wymieniać ministrów. Ale dla rasowego populisty to za mało. Może się okazać, że koalicjant z wyborów, czyli nacjonaliści z MHP, wymawia mu posłuszeństwo. Wówczas partii prezydenckiej zabraknie prawdopodobnie 8 mandatów do większości w parlamencie. Niby nic wielkiego, po wchodzących w życie poprawkach do konstytucji parlament można ignorować. Ale symbolicznie pojawia się problem, bo jeśli mówi się – tak jak Erdoğan – że cały naród stoi za nim murem, to bunt parlamentu będzie trudno wytłumaczyć.
Tylko że ten wariant Erdoğan też już przećwiczył. Gdy w wyborach trzy lata temu jego partia pierwszy raz nie zdobyła większości, prezydent rozpętał wojnę z Kurdami na wschodzie kraju, zaczął przekonywać, że zagrożona jest jedność państwa, odwoływał się do najniższych narodowych instynktów. I po czterech miesiącach rozwiązał parlament, aby w nowych wyborach odzyskać większość. Ogromne koszty społeczne takiego zabiegu nie odgrywały tu żadnej roli. Jeśli tym razem parlament znów się zbuntuje, można oczekiwać powtórki z rozrywki. Niebo nad populistą musi być czyste.