Tekst został opublikowany w POLITYCE 26 czerwca 2018 roku.
Dwie ostatnie ofiary politycznych zabójstw to kobiety kandydatki. Juana Irais Maldonado miała startować z listy Partii Zielonych na stanowisko radnej w mieście Puebla. Wyjeżdżała samochodem ze spotkania wyborczego na prowincji, kiedy grupa uzbrojonych mężczyzn wykonała egzekucję.
Druga zamordowana, Pamela Teran z regionu Oaxaca, gminy Juchitan, wychodziła z grupą swoich współpracowników z restauracji, także po zakończeniu wiecu. Obie kandydatki stały się lokalnymi liderkami po zeszłorocznym trzęsieniu ziemi, które obudziło na moment publiczną aktywność Meksykanów, zniechęconych do polityki infiltrowanej przez mafie.
Organizacja Państw Amerykańskich alarmuje, że w Meksyku co cztery–pięć dni ginie kandydat lub kandydatka na wybieralne stanowisko. „To rozmiary przemocy absolutnie nie do zaakceptowania w trakcie procesu wyborczego” – napisano w oświadczeniu.
W najbliższą niedzielę Meksykanie wybiorą prezydenta, obie izby parlamentu oraz radnych – w sumie ponad 18 tys. przedstawicieli. Jaki jest jednak sens dyskutować o ideach, polityce bardziej lewicowej czy bardziej prawicowej, zasypywaniu nierówności czy przyspieszaniu wzrostu, skoro politykę meksykańską na każdym szczeblu infiltruje przestępczość zorganizowana, trzymająca nie tylko wielu polityków na smyczy, lecz niekiedy mająca także ostateczną władzę nad życiem ludzi?
1.
Wysłałem mailem pytania do znajomych ludzi pióra w Meksyku. Jedno z nich: czy wasz kraj to już państwo upadłe? David Lida, amerykański pisarz i dziennikarz, który od 30 lat mieszka w stolicy i traktuje Meksyk jak swój dom, odpowiada krótko: tak, Meksyk to upadłe państwo. Można wprawdzie o tym pisać, można dyskutować – dodaje dalej – ale to pustosłowie, dyskusje bez znaczenia.
– Liczba 107 zamordowanych kandydatów wydaje się zupełnie niedorzeczna – odpowiada z kolei Juan Villoro, wybitny pisarz i reporter. – Podobnie jest z zabójstwami dziennikarzy – Meksyk to najniebezpieczniejszy kraj dla ludzi tej profesji. Atakują ich ci, którzy mają wiele do stracenia, gdyby ujawnione zostały ich związki z przestępczością zorganizowaną. Wielu ludzi we władzach różnych szczebli, w przedsiębiorstwach, wojsku i policji chroni przestępców. Przestępcy nie będą przecież prowadzili śledztw przeciwko samym sobie.
Villoro przypomina dramatyczny moment z lat 80. i początku 90., kiedy to jedna trzecia deputowanych w Kolumbii, za czasów słynnego narkobarona Pabla Escobara, miała związki ze światem przestępczym. To było straszne – dodaje Villoro – ale gorszą rzeczą jest nie wiedzieć, jak wielka jest skala infiltracji przestępczych mafii w życiu publicznym. Tak jest dzisiaj w Meksyku. „To imperium bezkarności”.
Meksyk jest krajem, formalnie rzecz biorąc, demokratycznym. Polityków wybiera się w drodze głosowania, wychodzą gazety, w których wolno krytykować kogo się chce. Jednak ponad władzą wybieralną jest władza samozwańcza i niemal wszechmogąca, której nie wybiera nikt.
Dzisiejsze kartele w Meksyku żyją nie tylko z handlu narkotykami, lecz także z kontrolowania terytorium, na którym pobierają haracze od wszelkiej działalności: sprzedaży orzeszków na ulicy, kiosku z gazetami czy wydobywania ropy i gazu przez państwo. Znane są przypadki pobierania haraczu od władz miejskich w wysokości znaczącego procentu budżetu miasta czy gminy.
Przez lata mówiono, że przestępczość zorganizowana penetruje struktury państwa. Dziś wcale nie jest pewne, czy opis ten jest trafny, bo często to politycy sprawują władzę za pomocą karteli. Granice między obydwoma światami – politycznym i przestępczym – całkowicie się zamazały. W Ciudad Juarez przy granicy z USA słyszałem, że mniej więcej jedna trzecia ludzi na stanowiskach publicznych powiązana jest z mafiami. W Meksyku można usłyszeć, że nawet kandydatów na prezydenta kraju wystawia świat przestępczości zorganizowanej, choć dowodów oczywiście nie ma. Potwór zostawia jednak ślady, choć nikt go nie widział.
Dzisiejszy Meksyk to także gigantyczna nekropolia. Wojna między kartelami oraz między kartelami i państwem pochłonęła w ostatniej dekadzie co najmniej 150 tys. istnień – ok. 130 tys. zabitych i 20 tys. „znikniętych”. W Meksyku co rusz odkrywa się masowe groby tych drugich.
W ostatnich latach ponurym symbolem tego upadłego państwa była tragedia 43 studentów szkoły pedagogicznej w miejscowości Ayotzinapa, w stanie Guerrero. Jechali zaprotestować przeciwko polityce uwikłanego w przestępczość burmistrza. Zatrzymała ich policja, a następnie przekazała lokalnemu kartelowi, z którym ów był powiązany. Studenci zniknęli bez śladu, ich zwłok nigdy nie odnaleziono.
Zniknięcie 43 studentów z Ayotzinapy wstrząsnęło ludźmi w całym kraju. Po raz pierwszy zobaczyli tak wyraźnie, czym jest i w jaki sposób działa ich państwo. Meksykanie organizowali spontaniczne manifestacje w całym kraju i przez moment mogło się wydawać, że tragedia studentów z Ayotzinapy zrodzi społeczny ruch odrodzenia moralnego w kraju.
Ruch ten okazał się słomianym ogniem, płynął z szoku wywołanego tragedią, lecz to za mało, by przekszałcił się w trwałą siłę na scenie politycznej. Górę wzięły szybko apatia i strach. Bo w Meksyku ten, kto stawia się władzy polityków bądź grup przestępczych, kończy tak jak studenci z Ayotzinapy.
2.
Jednego kandydata na prezydenta wypada jednak wspomnieć. W sondażach prowadzi Andres Manuel Lopez Obrador, w skrócie AMLO, i będzie to jego trzecie podejście do wyborów prezydenckich. Należał niegdyś do lewicowej PRD, ale gdy wyszły na jaw związki również tej partii z kartelami, AMLO odszedł i założył nową partię o nazwie Ruch Odnowy Narodowej (skrótowo mówi się o niej: Morena).
12 lat temu AMLO głosił, że establishment skradł mu wygraną – istotnie przegrał ułamkiem procenta, a po wyborach wychodziły na jaw liczne nieprawidłowości. Jego przeciwnicy straszyli Meksykanów, że AMLO będzie przywódcą w stylu Hugo Cháveza, a wenezuelskiego wodza w Meksyku nie lubiano, głównie z powodu jego słownych ataków na meksykańskich polityków, co odbierano jako naruszenie narodowej godności.
Emocje liberałów AMLO rozpalał do wysokiej gorączki. Enrique Krauze, szef liberalnego miesięcznika „Letras Libres”, określał go jako „tropikalnego Mesjasza”, choć program AMLO przypominał jako żywo nie Cháveza, lecz umiarkowanego w słowach i czynach prezydenta Brazylii Lulę. Podobnie jest dzisiaj: przeciwnicy malują go jako Cháveza, Fidela Castro i Donalda Trumpa w jednym.
65-letni AMLO ma z pewnością charyzmę. Mówi wyraźnie i zrozumiale, wie, kiedy zawiesić głos i strzelić oczami do kamer. Przed transformacją ustrojową w 2000 r., za monopolistycznych rządów PRI, działał na rzecz wspólnot indiańskich, występował w obronie bitych przez policję autochtonów, którzy urządzali blokady państwowej kompanii naftowej Pemex z powodu dotkliwego dla ich wspólnot zanieczyszczania środowiska.
Największą popularność zyskał jako burmistrz stolicy w pierwszych latach nowego stulecia. Wprowadzał programy społeczne polegające głównie na transferach gotówkowych – dla samotnych matek, niepełnosprawnych i emerytów. Przeciwnicy mówili, że to „rozdawnictwo”, wpędzanie miasta w długi i „okradanie” budżetu federalnego. Jednak arytmetyka była po stronie AMLO: w ciągu pięciu lat zmniejszył dług miasta do najmniejszego w historii, obciął płace biurokratów o 15 proc., zmniejszył liczbę asystentów, jakich miał poprzednik, z 66 do 5, a pieniądze na programy socjalne szły z lokalnego budżetu.
Jego polityka wymyka się jednoznacznym etykietom – była i lewicowa, i prawicowa, a często po prostu pragmatyczna (krytykowała ją i prawica, i radykalni zapatyści od wicekomendanta Marcosa). Osławione „rozdawnictwo” można było uznawać za lewicowe, ale już ulgi podatkowe dla firm budowlanych były zdecydowanie z ducha prawicowego.
Ufundowanie w mieście pierwszego od trzech dekad nowego uniwersytetu publicznego to niby krok lewicowy, ale już zaproszenie Rudolpha Giulaniego z Nowego Jorku, znanego z recepty „zero tolerancji” dla przestępców, żeby doradzał, jak się uporać z tą plagą w Meksyku, to – wedle tradycyjnego wokabularza – krok prawicowy, i to nawet skrajnie. Za prezydentury miejskiej AMLO zbudowano drugi poziom dwóch arterii przecinających miasto – co pomogło na chwilę rozładować upiorne korki – a to decyzja ani z lewa, ani prawa, tylko z rozsądku.
David Lida nie ceni AMLO, uważa, że to polityk probiznesowy. A jednak wiąże pewne nadzieje z jego wygraną: – Obiecał, że jeśli zwycięży, powoła do swojego rządu Marcelo Ebrarda, a od kiedy mieszkam w Meksyku, jest to jedyny polityk, który zrobił na mnie wrażenie. Ebrard był prezydentem stolicy po AMLO i wprowadził system publicznych rowerów, doprowadził do legalizacji aborcji w 1. trymestrze ciąży i małżeństw jednopłciowych. Ważne też, że wywiązał się z danych obietnic – a to w Meksyku rzadkie.
Czy jednak w razie wygranej AMLO znalazłby patent na rozbicie mafii i ograniczenie przemocy? Pytanie retoryczne. To robota na pokolenia i dla całego społeczeństwa.
3.
Są w Meksyku miejsca, w których ludzie radzą sobie z przestępczością zorganizowaną, choć niekoniecznie metodami zgodnymi z prawem. To tereny rządzone przez tzw. warlordów, biznesmenów dysponujących znacznymi pieniędzmi i zdolnymi – w imię ochrony swojej działalności – wypędzić mafie i gangi.
Takim miejscem jest 30-tysięczne Tancitaro w stanie Michoacan, w którym panoszy się jeden z najkrwawszych karteli, zwany potocznie Familią. Uzbrojone przez producentów awokado samozwańcze milicje wygnały handlarzy narkotyków i gangi trudniące się wymuszaniem haraczy. Na początku roku reporterzy „New York Timesa” donosili, że w miasteczku jest bezpiecznie nawet po zmroku, można organizować festiwale, pikniki, imprezy pod chmurką.
„Myślimy o warlordach jako o agentach zła i przemocy. I rzeczywiście często nimi są – piszą amerykańscy dziennikarze. – Ale tak samo często są oni symptomem załamania się [struktur] państwa. Warlordowie pojawiają się, gdy upadek państwa kumuluje się z kwestią dostępu do surowców naturalnych i bezpieczeństwa obywateli”.
By utrzymać biznes i miejsca pracy, miejscowi – przy abdykacji państwa – sami ustanowili monopol na przemoc. To oczywiście nie to samo co legalna przemoc państwa: rządy warlordów są niemal zawsze arbitralne, reguły efemeryczne, nie ma instytucji odwoławczych, nie ma kontroli. Zapewne jednak miejscowi wolą żyć pod taką quasi-dyktaturą niż w dzikiej przestępczej anarchii, gdzie w każdej chwili mogą paść ofiarą napadu, wymuszenia, porwania dla okupu.
„Tancitaro jest dla nas mikrokosmosem problemu – konkludują autorzy „New York Timesa”. – [Warlordowie] pomagają państwu, zapewniając lokalnie stabilność, a zarazem są dla państwowej władzy wyzwaniem”.
Milicje samoobrony to także skutek przeobrażeń w świecie przestępczości zorganizowanej, a z kolei te przeobrażenia są odzwierciedleniem zmian zachodzących w gospodarce. Np. w pierwszych trzech dekadach po drugiej wojnie światowej kapitalizm w państwach dobrobytu stawiał na długotrwałe inwestycje, stabilne relacje (z pracownikami, kontrahentami), systematyczną pracę, produkcję. Kapitalizm od czasów Thatcher i Reagana przesunął się w stronę spekulacji finansowych i pragnienia natychmiastowych zysków.
Przestępcze kartele rządzą się podobnymi regułami: starzy, poczciwi – jak dziś mogłoby się zdawać – bossowie z lat 70., 80., 90. rządzili w paternalistycznym stylu. Wobec zdrajców byli okrutni, ale lojalność nagradzali, dbali o swoich „żołnierzy” i ich rodziny, inwestowali zarobione miliony w dzielnicach nędzy. Felix Gallardo w Meksyku czy Pablo Escobar w Kolumbii byli obiektami kultu biedoty.
Mafiosi nowej generacji nastawieni są na szybki zysk – jak firmy zajmujące się spekulacjami finansowymi – nie mają cierpliwości do mozolnej i czasochłonnej pracy, względnie długotrwałej inwestycji. Nie dbają o „prawa pracownicze” cyngli ani dobrobyt i bezpieczeństwo lokalnej społeczności. Sieją strach, przerażają. A to oznacza, że także w nielegalnym świecie padły stare hierarchie i obowiązujące niegdyś zasady.
4.
Czy zatem w takim świecie wybory prezydenta, Kongresu, rad gminnych mają w ogóle jakąś stawkę, jakiś sens? David Lida uważa, że nie. Juan Villoro twierdzi, że niewiele jest do ugrania. A to znaczy, że tragiczna jest nie tylko rzeczywistość, ale mamy także do czynienia z kryzysem nadziei.
Resztki tej ostatniej Villoro upatruje w organizacjach i ruchach rodzących się w społeczeństwie obywatelskim. Tyle że system wyklucza je de facto z politycznej rywalizacji. Sam Villoro chciałby zagłosować na niezależną kandydatkę na prezydenta, wywodzącą się z ruchów indiańskich Marichuy Patricio. Nie zdołała ona jednak zebrać podpisów pod swoją kandydaturą, gdyż odbywało się to za pomocą aplikacji telefonii komórkowej, a w społecznościach indiańskich wielu ludzi telefonu komórkowego nie posiada.
To przydatna lekcja o tym, że demokracja jest demokracją nie wtedy, gdy zapisano to w konstytucji, lecz gdy wszyscy obywatele mają do tej demokracji równy dostęp. A także o tym, że posiadacze przywilejów nie są zazwyczaj świadomi ich posiadania; traktują je niczym przezroczyste powietrze.
W ostatnich słowach Villoro pozwala sobie na żart, mówiąc, że prócz przemocy i nierówności społecznych poważnym problemem Meksyku jest brak dobrych napastników w narodowej reprezentacji.
Pierwszy mecz Meksyku na mistrzostwach świata w Rosji – wygrana 1:0 z mistrzami świata Niemcami – zaskoczył fanów i dał powód do masowej fiesty. Gdy bandyci strzelają i porywają, a politycy rozkradają, człowiek chciałby chociaż ucieszyć się z występów reprezentacji. Drużyna Meksyku sprezentowała kibicom nagrodę pocieszenia – chwilę wytchnienia, zanim mroczna rzeczywistość kraju znowu da o sobie znać.